wtorek, 29 października 2013

Lwówek wiedeński

Vienna lager to styl zdecydowanie u nas zaniedbywany. Być może to kwestia nazwy, bo przecież polski konsument od dawna obcował z nim, choćby za pośrednictwem dostępnego w Czechach odpowiednika wiedeńskiego lager - polotmavego piva. Do najbardziej spektakularnych prób przeniesienia na nasz grunt jego dobrodziejstw zasłynęła Odsiecz wiedeńska Pinty, która - sam byłem świadkiem - cieszyła się niezłym powodzeniem w okolicach północy podczas piątkowych nasiadówek w pobliskim pabie. Według podchmielonych piwoszy, łagodny trunek świetnie równoważył moc wcześniej skonsumowanych trunków.

Na odzew rynkowy wśród większych graczy trzeba było jednak chwilę poczekać, gdyż giganci do tematów niszowych podchodzą nieco bardziej powściągliwie, chociaż w tym przypadku, rzeczona "niszowość" jednak jest raczej na wyrost. Najpierw Kampania Piwowarska wypuszcza Czerwonego lagera, nieśmiało, jakby obawiając się bezpośredniego nazwania swojego produktu, następnie Lwówek, już bez uprzedzeń wprowadza do sklepów Lagera wiedeńskiego.

Po przelaniu do kufla oczom ukazuje się bursztynowy płyn okraszony niewielką pianą, z zapachem słodowym, odrobinę złamanym kwiatowo-owocowym aromatem opartym jednak na zbożowym kręgosłupie. Piwo stara się być rześkie w czym pomaga mu niewielka treściwość. Głownie rządzi tutaj słód z wyraźnym karmelowym akcentem i owocowym echem. Goryczka przychodzi po chwili równoważąc pierwsze wrażenie mocnym pestkowym akordem. Lekka metaliczność zdecydowanie ujmuje całości, ale cóż począć... Po pierwszych łykach goryczka na dobre zadomawia się w naszych kubkach smakowych i wykrzywia co wrażliwsze gęby w grymasie, aż do długiego finiszu. W zestawieniu z niewielką bazą piwa, zbyt jest rozbujała, sprawiając nieodparte wrażenie, że ktoś tutaj lekko przesadził. Niemniej jednak Lwówek stara się trzymać obrany poziom i udanie mu to wychodzi. Pod koniec majaczy jeszcze ziołowo-aptekarski posmak, którego zapowiedź czułem we wspomnianej metaliczności. Dość mocno wytrąca on z prawie sielankowej degustacji, obniżając notę. Finezji tutaj nie ma, chciałoby się krzyknąć "więcej serca!", ale nagany nie będzie. Solidne B-.
5.7 vol / B-

poniedziałek, 14 października 2013

Heineken The Future

Jeśli chce się wypić każda okazja jest dobra, mawia stare porzekadło. Okazja czyni także złodzieja. Na koniec warto wykorzystać okazję do zwiększenia sprzedaży. Heineken odwołując się do 140-lecia istnienia kreuje przyszłość na podstawie przeszłości. Marketingowa nowomowa w pełnej krasie zachęca do degustacji.

Zapach wyraźnie przesiąknięty masełkiem,które nie jest jednak nachalne. Ponadto w dalekim tle majaczą niewyraźnie chmielowe nuty. Trzeba oczywiście mocno pociągnąć nosem by jej wyczuć. Kolor jasnosłomkowy, żeby nie powiedzieć anemicznie blady. Wysycenie i piana mocno zawodzą. Nie tak wyobrażam sobie klasycznego pilznera.

Kiedy trunek przepływa przez gardło nijak nie da się wyczuć przepastnej historii stojącej za browarem, żaden zmysł nie uruchamia przycisku "play" odtwarzającego sentymentalne nuty. Ot kolejny bezpłciowy koncerniak i tyle. Receptura piwa ledwo leci ponad ziemią, trzymając niski pułap. Czy to zaleta? Przynajmniej się nie czołga - ripostuje optymista. Wyczuwamy goryczkę, w miarę czysty słód z dopełniającym diacetylem, do tego całkiem wyraźne alkoholowe nuty. Poza tym pomiędzy słodem i goryczką przeraźliwie nudna, pusta przestrzeń kosmicznej nicości. Jeśli tak ma wyglądać przyszłość to ja wysiadam na najbliższym przystanku. Jeśli tak prezentuje się wizja koncernu, którą ten trunek zwiastuje to wypada życzyć jedynie bon voyage. Jeśli limitowane edycje piw będą tak komponowane to znaczy, że świat - ku uciesze malkontentów - upada w nędze byle jakiej konsumpcji.

Z drugiej strony trudno opędzić się od widoku rozbawionej rzeszy ściskającej w ręku białą butelkę ozdobioną karminową gwiazdą, dla której te kilka chwil z trunkiem będą jedynie bezrefleksyjnym dodatkiem do zabawy. Idealne tło dla swawoli, po którym  - gdy nie nadużywać - nie pozostaje żaden niepożądany posmak. Cel został osiągnięty? Niech żyje idea wyrównywania. Będzie C+, bo plus i tak nie ma znaczenia.
5.0 vol / C+

sobota, 14 września 2013

Książęce Jasne Ryżowe

Mam zaległą degustację do której niespecjalnie się paliłem, ale dni coraz krótsze, wieczory chłodniejsze, nie wypada więc się lenić, zważywszy na typowo letni charakter dzisiejszego bohatera.

Browary Tyskie robią co mogą by przypodobać się rosnącej rzeszy piwnych specjalistów, dla których koncernowy smak polskiego lagera przestaje wystarczać, a w zasadzie dla których ów smak staje się passe, demode, jak chcą tego z całego serca coraz liczniejsze rzesze domorosłych Jacksonów. Całe zjawisko ma w sobie typowo polski sznyt, będący wypadkową peryferyjności, niedouczenia i ułańskiej szarży rozpalonych głów. Przecież ani nie przybywa nam piwnych specjalistów, ani koncernowi przebierańcy nie myślą trafiać do wyedukowanej niszy, czyli jak zwykle gra pozorów z przymrużeniem oka.

W tej grze uczestniczy Książęce Jasne Ryżowe. Zacznijmy od aparycji, gdyż ona bez wątpienia jest podstawowym atutem tego trunku. Kolor świetliście złoty, idealnie klarowny, stanowiący wspaniałą arenę dla nieustannie pędzących ku górze pęcherzyków gazu. Piana drobnoziarnista, całkiem obfita, śnieżnobiała lubi oblepiać szkło.

Postanowiłem zrobić mały eksperyment w ramach którego zalecaną temperaturę serwowania (1-4 stopni Celsjusza) zignorowałem, uznając za niedorzeczną. Chciałem poczuć co siedzi w środku, a niemal zmrożony płyn przelatując przez gardło doprowadziłby moje kubki smakowe do paraliżującego przeziębienia.
Pierwszy łyk i coś odrzuca, pewna aptekarska nuta w goryczce wkrada się do całości i nie sposób się od niej opędzić. Gdzie podziała się ryżowa gładkość? Niepożądany posmak złamał go w stronę produktów przemysłu mydliniarskiego. Mój Boże! Lekko deprymujący początek, co będzie dalej? Z czasem jednak niedobre wrażenie otwarcia mija i przygasa w oswojonych zmysłach. Zaczynam dostrzegać słód, w miarę czysty i rześki, do tego całkiem wyraźne chmielowe nuty, jakby nieco zapomniane w koncernowych produktach, dumnie grejpfrutowe pobrzmiewające w finiszu. Ziołowy kręgosłup lagera w Ryżowym jest wyraźny, a dodatek białych ziarenek delikatnie łagodzi zadziorność słodu, który i tak tutaj nie gra pierwszych skrzypiec, więc jest raczej dopełnieniem charakteru, a nie dominującą cechą. Rachityczność bazy nie przeszkadza, mamy bowiem tę drugą stronę. Wytrawność piwa podkreślają - jak już wspomniałem - chmielowe aromaty. Oprócz grejpfruta i bujnej zieloności ziół, mamy nieco trawy cytrynowej i skórki gorzkiej pomarańczy. Nieźle. Pod koniec kufla zapomniałem o aptece, a jej obraz zrzuciłem na karb - wstyd się przyznać - raczej nieufnego nastawienia. Ryżowe, jak to w przypadku tyskich specjałów, mało nawiązuje do swojej nazwy, ciążąc bardziej do klasycznych niemieckich pilsów i warto podkreślić (lekko bijąc się w pierś) udaje mu się to, czym zasługuje na wyższa niż zwykle ocenę. Na pewno jest to najlepsza propozycja z limitowanej serii browaru, choć z drugiej strony spędzenie wieczoru tylko w towarzystwie Ryżowego, byłoby chyba ponad moje siły. Między C+ a B-.
4.5 vol / B-

wtorek, 3 września 2013

Bernard jedenáctka

Bernard raz udanie, innym razem już mniej, ale suma summarum to browar raczej przeciętny. Na dzisiaj przygotowałem jedenastkę, która zdaje się potwierdzać tę sinusoidalną ocenę przybytku z Humpolca. Nieco dziwią wysokie oceny tego trunku i nagrody na festiwalach.

Wysycenie spore, piana gruboziarnista trwała i kremowa. Zapach poprawny chmielowo-słodowy. Do tego momentu jest poprawnie, ale przed nami to co najważniejsze - smak.

Pierwszy łyk i uderza w kubki smakowe obfity i tłustawy słód - jakże przyjemnie się zapowiada! Jednak znika natychmiast to wrażenie po przełknięciu. Słód przemienia się w zbożowego stracha na wróble i do głosu dochodzi goryczka. Głęboka ale tępawa i całkowicie bez finezji. Finiszuje niezbyt długo i w wyraźnej opozycji do słodu, który nagle wyłonił się z odmętów płynu. Goryczka jak wspomniałem niezbyt wysokich lotów, nazbyt pestkowa, trąci lekko stęchłym posmakiem i niedojrzałymi ziołami. Wyraźnie da się także wyczuć metaliczną nutę, która jednak tak nie razi jak np. w rodzimym Brackim. W zestawieniu do słodu, akcentującego prowincjonalny zbożowy posmak, tworzy coś na kształt chemicznego pierwiastka, który towarzyszy nam od drugiego łyku i z każdą chwilą staje się nazbyt nachalny i co tu dużo mówić - nieznośny. Pomimo faktu, że nie jest to dominująca cecha tego trunku, nie sposób wymazać z pamięci tej nienaturalnej nuty.

Bernard z powodzeniem stara się wypromować na czeskim rynku piwnym (i nie tylko), na każdym kroku podkreślając swój tradycyjny rodowód (niestety dość mocno naciągany). Jednak jak to zwykle bywa poza szumnym marketingiem, bełkotem okraszonym górnolotnymi odniesieniami i nowoczesną stylistyką przekazu, niewiele z tych deklaracji zostaje. Pierwszy łyk to za mało...
4.5 vol / C+

poniedziałek, 2 września 2013

Crack American Stout - Pracownia Piwa

Na etykiecie jelonek chłodnym okiem wpatruje się w patrzącego nań piwosza. Reszta grafiki utrzymana została w równie beznamiętnej stylistyce. O amerykańskim rodowodzie zawartości ma świadczyć szeryfowy krój głównych liter i sama nazwa, mająca jednak więcej wspólnego z używkami nieco odmiennymi od alkoholu. Niemniej jednak  w tej minimalistycznej oprawie Crackowi jest całkiem do twarzy. Pracownia Piwa to podkrakowska inicjatywa, której uwagę zdecydowanie warto poświecić, zwłaszcza że zdecydowano się w tym przypadku na produkcję piwa we własnym browarze, co wśród młodych, polskich przedsięwzięć nie jest zbyt popularne, a ja  - kilkakrotnie już to podkreślałem, darzę sympatią browarników warzących swoje specjały w osobistej warzelni.

Wysycenie niewielkie, piana również nie imponuje. W zasadzie oczekiwana i nadzwyczaj pożądana kremowa kołderka znika natychmiast, co podbija smutek związany z końcem lata. No cóż, wszystko kończy się i zaczyna, zaklęty krąg cykli tarmosi nasze wnętrze, ale koniec końców to on wymusza mozolny ruch ku przyszłości. Jeśli niemile zaskakuje wspomniana piana, to cześć należy oddać zapachowi, który odrobinę ewoluuje, zmienia swoje natężenie i skład. Początkowo uderza zwiewny podmuch iglastego lasu, następnie ujawnia się gorzka czekolada, karmel i nade wszystko odstana, zimna kawa.

Pierwszy łyk zwiastuje małą ucztę. płyn jest aksamitny i oleisty, z powodzeniem rekompensuje brak kremowej pianki. Ciało piwne, czyli słodowa część, całkiem ponad średnią, wyraźnie ciążąc w stronę pełnej. Żeby oddać sprawiedliwość ocenie należy wyraźnie zaznaczyć, że ów słód nazbyt skomplikowany nie jest, i niespecjalnie chce uchodzić za zbożowego erudytę. Przede wszystkim czujemy lekko przydymione, podpalane nuty i spopieloną kawę okraszoną śladową ilością gorzkiej czekolady. Trochę brakuje karmelizacji. Goryczka natomiast - jak przystało na gatunek - nad wyraz rozbujana i to ona raczy w tym specjale grać pierwsze skrzypce. Początkowo silnie kwaskowy akord świeżych igieł, pestkowego grapefruita i mniszka lekarskiego, finiszuje bardzo długo, dominując zdecydowanie nad słodem, tłamsząc go po prawdzie i przechodząc dodatkowo aromatyczny flirt z drewnianą nutą. Ta chmielowa hegemonia nieco przytłacza, zrzucając na biedne barki degustatora uciążliwy bagaż IBU. Wniosek: receptura wymaga doszlifowania i konsumenckiego zbalansowania (czytaj: ugładzenia).

Pod koniec - kiedy smak zaczyna przemawiać do nas już tylko wersalikami, spokojnie moglibyśmy przyjąć cios tępym narzędziem w sam środek czaszki, zapewne przy tym nie jęknąwszy. Dla miłośników bezwzględnych rewolwerowców przemierzających dzikie prerie może być uczta, dla koneserów klasycznych stoutów już niekoniecznie, choć hände hoch raczej nie zaliczą.
4.7 vol / B

piątek, 23 sierpnia 2013

Krajcar marcowe

Żywiec wszystkim piwoszom kojarzy się z naszym eksportowym browarem, który w pogoni za zyskiem podupadł co nieco, nabiwszy jednak portfel jego właścicielom. Żywiec to także miasto na południu Polski, w którym ktoś odważył się założyć browar restauracyjny, jakby na przekór wszechogarniającego piwnego giganta panującego po sąsiedzku. Historia to mało ckliwa i niezbyt chwytająca za serce, więc ją pominę. Browar Krajcar warzy piwa na potrzeby restauracji, ale także zdecydował się swoje wyroby butelkować, przez co łatwiej się będzie zaznajomić z jego działalnością.

Na początek etykieta - mistrzostwo w braku smaku estetycznego, jakby czas zatrzymał się w Żywcu w połowie ubiegłego wieku, albo projektanci przeleżeli pod lodem 50 lat. Nietrafiony krój czcionki, niewyszukana kolorystyka. Plus za dedykowany kapsel, ale i tutaj coś się nie udało - jakość nadruku pozostawia wiele do życzenia. Czasami można odnieść wrażenie, że polskie przedsięwzięcia z piwowarskiej niszy za punkt honoru postawiły sobie bylejakość...

Po otwarciu piwo postanowiło wyjść z butelki, niczym frywolny szampan. Z trudem udało mi się go przelać do kufla, a czynności tej towarzyszyło potężne syczenie piany. Ta niecodzienna kaskada dość szybko jednak opadła, choć bąbelki niestrudzenie baraszkowały w płynie, sprawiając że każdy łyk rósł w ustach. Czy to zasługa wysokiego wysycenia, czy lekkiego przeterminowania, nie wiadomo. Kolor przyjemny bursztynowy.

Zapach nijaki, lekko kwaskowy, przez który z trudnością przebijają się słodowe ślady. Smak lekki, nieco przydymiony, z wyczuwalnymi nutami suszonej śliwki, starego drewna a nawet tytoniu. W tle słód nieco zbożowy.
Mniej więcej w połowie zawartości gaz się ulotnił, piana zniknęła i tyle pozostało z szampańskiej uwertury.
Goryczka niewielka pojawia się w nieco przykrótkim finiszu. Nad całością unosi się duch górskiego szałasu owianego nuta spalenizny. Ciekawa to składowa i nijak nie mogę dojść skąd się ona tutaj znalazła. Widać zdolności detektywistyczne opuściły mnie już na dobre.

Z wielkim trudem przychodzi mi ocenić ten trunek. Z jednej strony wypiłem te 330 ml nie złorzecząc, z drugiej degustacja  - mimo pozorów złożoności - przebiegła bez historii. Ponadto mam zwyczajne wątpliwości co do przydatności piwa do spożycia - butelkę otrzymałem w prezencie, a jakiekolwiek informacje o dacie produkcji nie zostały na niej wydrukowane. Żeby mieć całkowitą jasność wypadałoby powtórzyć to rendez vous, ale niespecjalnie do czego jest tęsknić.  Rzucam monetą i wychodzi B-.
5.7 vol / B-

środa, 21 sierpnia 2013

Senojo Vilniaus Tamsusis Su Prieskoniais

Litewskich smaków ciąg dalszy. Tym razem na tapecie mocne, ciemne piwo z przyprawami, które wydawałoby się - zważywszy na letnie miesiące - niespecjalnie nadaje się do degustacji. Czy stereotyp ciężkiego piwa uwarzonego z myślą ubarwienia, monotonnych długich zimowych wieczorów, ma umocowanie w rzeczywistości? Czy może dla każdego piwa ważna jest nie pora roku, a raczej nastrój i okoliczności spożycia? Zobaczmy.

Kolor trunku aksamitnie czarny, piana do tego ciemna i niewielka, co absolutnie zrozumiałe przy tej zawartości alkoholu. Wysycenie także nie należy do najbardziej mocnych. Ot takie przyjemne dla oka, mało agresywne wizualnie piwo z klasyczną aparycją ciemniaka. Zapach co nieco rozbujany, zakręcił nawet w nosie. Mamy tutaj pomarańczę, cynamon, goździki, odrobinę imbiru - wprost nie można się oprzeć wrażeniu, że piwowar warząc ten specjał nie mógł opędzić się od świątecznego piernika. Całość okraszona czymś mocno charakterystycznym (ale o tym za chwilę), co w skrócie można nazwać gorzkimi ziołami.

Ciało piwne zaskakująco nieduże, piwo zdaję się być lekkie zważywszy na oczekiwania i parametry receptury - zarówno ekstrakt jak i zawartość alkoholu do najniższych nie należą. Z pewnością nie jest uciążliwe nawet w upalne dni, od biedy można zaspokoić nim pragnienie, choć z pewnością nie te cechy były pierwotnym zamysłem browaru. Smak dominują wspomniane przyprawy i nieodparte poczucie, że oto spożywamy piwny odpowiednik Kofoli. Miłośnikom czeskich produktów spożywczych, nie trzeba wyjaśniać o co chodzi, całej reszcie w skrócie przypomnę: Kofola to czeska odpowiedź na Coca-Colę, napój skrojony w amerykańskim stylu, z tym że oryginalnie uzupełniony ziołowym aromatem, produkowany nieprzerwanie od lat 60 ubiegłego wieku. Zarówno cena, jak i popularność stawia ten produkt w grupie napojów kultowych. Po tej małej dygresji wracam do Senojo Vilniaus Tamsusis. Nie zaryzykowałbym stwierdzenia, że ktoś na Litwie zapatrzył się na popularny czeski napój, ale ziołowość charakterystyczna dla obu tych napojów wyraźnie jest bliźniacza. Finisz piwa niedługi i w nim dopiero wyczuwamy łagodną goryczkę, którą wcześniej niespecjalnie da się zauważyć, choćby ze względu na charakter gorzkich ziół.

Piwo ciemne i mocne, które można wypić w letni dzień, delektując się bukietem przypraw, zapachów i smaków zarezerwowanym świątecznym specjałom. Niby to już było, ale całkiem przyjemnie powtórzone. Niemniej jednak raczej jednorazowa przygoda, a dla eksperymentatora całkiem spora przestrzeń do eksploracji.
7.5 vol / B

czwartek, 8 sierpnia 2013

Senojo Vilniaus Nefiltruotas Šviesusis Alus

Zapatrzony raczej w kierunku południowym, ewentualnie zachodnim, polski piwosz rzadko eksperymentuje z piwami zza wschodniej granicy, patrząc na nie pobłażliwym okiem. Wynika to chyba z ogólnych tendencji traktowania tamtego regionu świata z rezerwą i wyższością charakteryzującą zapewne nasze kompleksy. Czy słusznie, nie miejsce na takie dywagacje, ale warto zimnym okiem spojrzeć samokrytycznie i pochylić w pokorze głowę - w Polsce jest wiele miejsc gdzie wyśmiewany wschodni sznyt dominuje, choć został przybrany w europejskie szaty.

W każdym razie - wracając do meritum - piwa od naszych wschodnich sąsiadów nie należą do egzotyki w polskich sklepach i nie trzeba poświęcać całego wolnego czasu by uraczyć się ich smakiem. Szczególnie warte uwagi są wyroby litewskie, zwykle niefiltrowane, warzone tradycyjnie z udziałem lokalnych surowców i zaskakujące odmiennym smakiem.

Niefiltrowany lager zadomowił się w kuflu roztaczając wokoło zapach świeżego zboża. Zwykle tego typu aromat nie nastraja mnie pozytywnie, mówiąc wprost: nie przepadam za nim w piwie - tym razem zestrojony został całkiem przyjemnie, zwłaszcza że towarzysza mu kwiatowo-konwaliowe i miodowe aromaty. Złoty, mocno mętny płyn wyjątkowo cieszy oko niebanalnością i zachęca do wychylenia kufla. Piana raczej gruboziarnista nie przejawia się w formie wybujałej czapy, zadowalając się półtora centymetrową kołderką. Po tych kilku zewnętrznych atrybutach, spokojnie możemy stwierdzić, że mamy przed sobą coś w rodzaju piwnej zupy, nieczęsto u nas spotykanej.

W smaku prym dzierży słód, nieco ubarwiony czymś na kształt lipowego miodu i wspomagany estrowymi aliantami: gruszką i morelą. W dłuższej perspektywie kubki smakowe zdają się uodparniać na tego typu melanż i odczuwamy lekkie znużenie, zwłaszcza że kompozycji brakuje goryczkowego przełamania. Konia z rzędem temu kto wyczuje jaki rodzaj chmielu został użyty do doprawienia trunku. Wyraźniejsza lupulina zdecydowanie podniosłaby walory smakowe piwa. Niemniej jednak jeśli potrafimy skupić się selektywnie na zaletach, zapominając o niedoborach, nie będziemy zawiedzeni. Niefiltrowane z Litwy to piwo przeciętne, solidne, niepozbawione jednak fantazji. Można.
5.0 vol / B

wtorek, 30 lipca 2013

Švyturys Ekstra Dortmunder

Późna pora nad jeziorem obfituje w komary. Chcąc spokojnie zdegustować piwo należało się spryskać środkami odstraszającymi natrętnego intruza. Więcej jednak z tego wszystkiego wyszło zakłamania w ocenie organoleptycznej niźli upragnionego spokoju - komary jak cięły tak cięły i jedynie przedłużająca się biesiada doprowadziła do momentu naturalnego snu uciążliwych kąsaczy.

Švyturys Ekstra w typie dortmundera to klasyczna pozycja w portfolio znanego u nas litewskiego browaru. Wymyślne butelki, co rusz bardziej udziwniane, sygnalizują że mamy do czynienia raczej z potentatem a nie niewielkim browarem. Piwo pływające w kuflu ma być idealnym ugaszaczem pragnienia, trafiającym w gusta jak najszerszej grupy docelowej.

Najpierw to co widać: płyn klarowny, słomkowy, ładnie prezentuje się w szkle. Piana gruboziarnista, ale przyjemnie biała, początkowo obfita, utrzymuje się średnio długo. Wysycenie raczej średnie.
To co czuć: Początkowo do naszych kubków smakowych dobija się słód, który delikatnie trąci miodem i zawiera niewielkie zbożowe nuty. Niby nic wielkiego, ale jakoś tak przyjemnie się w ustach zrobiło. W następnej kolejności nieśmiało zapukała goryczka, niemal przezroczysta, neutralna i koniec końców niezbyt mocna. Niektórych może ten fakt zdecydowanie rozczarować, choć wypada zaznaczyć, że chmiel długo i przyjemnie finiszuje.

Jeśli browarnicy chcieli zaspokoić jak największą grupę piwoszy spragnionych złocistego płynu, sztuka ta chyba całkiem nieźle się udała. Trunek do codziennego spożycia, w szczególności na upał - ot i tyle.
5.2 vol / B

czwartek, 25 lipca 2013

Rebel Bohemia Pilsner

Tak wyglądał Piotrków Trybunalski w XVIII wieku
Sulimar odwołuje się do wiedzy konsumenta nazywając swoje piwo rzemieślniczym, puszczając jednak równolegle oko do piwoszy-neofitów. Wyraźny sygnał - jesteśmy lepsi, bo nie warzymy przemysłowo, w moim przekonaniu jest rzucaniem grochu o ścianę, ale cóż, w naszej rzeczywistości raczkującej, producent chwyta się wszystkiego.
Na początek warto pochwalić zawartość informacyjną opakowania, bo jego forma graficzna nie wybiega poza rustykolnao oklepany schemat. Mamy nazwisko piwowara, mamy ekstrakt, rodzaj fermentacji i zawartość alkoholu. Całość nieco zapożyczona wprost z czeskiego Permona, choć finalnie mniej przyjemna.

Po przelaniu do kufla formuje się gruboziarnista piana, która niestety znika po chwili, filmowo przemijając z wiatrem lub raczej łykiem (ściślej: dwoma łykami). Kolor złoty, wysycenie porządne. Zapach chlebowy, z nutami kwaskowymi i maślanymi, chyba miło kręci w nozdrzach.
Smakowo jest dość przeciętnie, a nawet słabiutko. Przede wszystkim słodowo, goryczka ledwie wyczuwalna. Ale może skupmy się na zaletach, bo krytykując przez cały czas możemy się nabawić jakiejś kwaśnej przypadłości. Słód nie jest zły - w miarę czysty, lekko miodowy z aromatem wysuszonej słomy. Diacetyl tym razem nie szarżuje, podkreślając raczej walory słodu. Brak goryczki drażni, szczególnie mocno w oczekiwanym finiszu. To trochę jakby słuchać przynudzającego dowcipu przez połowę wieczoru, a na koniec nie otrzymać nawet w rekompensacie dosadnej puenty. Trochę niby nam ten Rebel finiszuje, ale natychmiast dostaje zadyszki i rozleniwia się w odmętach słodowych. Dla miłośników lupuliny będzie to potwarz, dla pozostałych... i tak nie zauważą. Na koniec kwestia ciała piwnego - jak na niemal 12% Blg treściwość  - przy dominacji słodu - nie jest wybitna. Reasumując: muszę posypać głowę popiołem i przyznać, że spodziewałem się trunku przeciętnego, bo przecież degustując nie wolno się nastawiać. Instynkt mnie nie zawiódł. Słabizna to raczej i do tego nazbyt się ceniąca.
5.2 vol / C+

wtorek, 23 lipca 2013

Rebel Vienna Lager

Zamiast tradycyjnej butelki fragment piotrkowskiego rynku
Czerwona etykieta zapowiada czerwone piwo i rzeczywiście, w dodatku zgodnie ze stylem, w kuflu pieni się głęboko bursztynowy płyn z wyraźną dominantą miedziowej czerwieni. Kolor zaiste szlachetny, zwiastuje ciekawą przygodę, choć jak wiadomo degustator zawsze oczekuje najlepszego a nie najgorszego (parafrazując powiedzenie jednej z postaci filmowych Stanisława Barei). Piana niewielka, natychmiast opadła kryjąc się przed surowym okiem. Mały zgrzyt. Wysycenie niewielkie, zapach wybitnie słodowy: karmelowe nuty, zbożowe akcenty, wiśniowo-owocowe ślady. Bardzo ciekawie i bogato, przywodząc na myśl klasyczne niemieckie bocki.

Smak łagodny, niemal pełny, lekki przy tym i frywolnie obezwładniający. Dominuje słód, jednakże nie jest on hegemonem ustroju, raczej klasycznym liderem pociągającym za sznurki. Mamy tutaj karmel, miód, chleb, apetyczne i różnorodne wysuszone siano, wiśnie i łagodnie dopełniający alkohol. Ten ostatni świetnie podkreśla paletę smaków i podbija estrowe nuty. Kiedy ten wysyp smaku przewinie się przez podniebienie, wkracza niewielka goryczka, zbytnio aksamitna w swej łagodności, która długo finiszuje w duecie ze słodowym partnerem. Z tych doświadczeń wyłania się trunek, który postawił na słodowość, a chmiel mu towarzyszący ma nie przeszkadzać i najwyraźniej podbijać jeszcze ogólną tendencję. Czym to skutkuje? Do połowy kufla staram się delektować słodową symfonią, od drugiej, przysypiam lekko znużony, a nawet zmęczony.

Wiedeński lager to piwo w połowie udane, można got wypić w połowie bez względu na aurę czy porę dnia. z uwagi na pełny smak i wysoką zawartość C2H5OH raczej nie jest przeznaczone do konsumpcji sesyjnej.

Sulimar odrobił pracę domową trochę po łebkach, niemniej jednak chciał chyba wstrzelić się w neoficką niszę, którą reprezentują marketingowo ustawieni piwosze. Mamy tutaj mało znany u nas styl, mamy "rzemieślniczy" w nazwie (cokolwiek ten termin oznacza i jakkolwiek został osadzony przez konteksty w naszym słowniku), na koniec mamy "tajemniczą" nazwę, która koresponduje z etykietą jak rodowity Węgier z niepiśmiennym mieszkańcem Kantonu. Połowa oceny od biedy może być.
6.0 vol / B-

niedziela, 14 lipca 2013

Old Bobby Lager

Odpuścimy sobie historyczno-geograficzny rys wstępny do tego piwa. Kogo interesuje tło "produkcyjne" znajdzie adekwatne szczegóły choćby w internecie. Prolegomena zwykle i tak pozbawiona jest soczystej treści, konkretów, których oczekujemy z wypiekami na twarzy. Staruszek Robuś to lager o ekstrakcie 11 stopni. Uwarzony z angielskiego słodu i doprawiony wyspiarskimi chmielami. Kolor tego specjału, oscyluje w okolicach wysuszonej słomy, a głębia toni wykazuje nieskazitelna przejrzystość. Piana niewielka, opadła dość szybko, nie zanikając jednak zupełnie. Wysycenie średnie, ale bąbelki pięknie i niemal z matematyczną precyzją przenikają piwo. Zapach nieintensywny, słodowy, trochę zboża, siana i jasnej bułeczki.

Smak piwa nie powala, ale i niespecjalnie jest mu co zarzucić. Dominuje czysty słód, nienachalnie drażniący kubki smakowe, Do tego lekkie chlebowe nuty i diacetyl - wyczuwalny, ale nieprzekraczający magicznej linii czyniącej z piwa niepijalną zupę. Można nawet powiedzieć, że w tym przypadku jest on całkiem nieźle zbalansowany. Goryczka, niewielka i całkiem aromatyczna, minimalnie owocowa, choć w zdecydowanej mierze raczej ziołowa. Finisz mamy średni, początkowo chmielowy, ale zakończony wyraźnym słodowym, nawet miodowym akcentem. Niestety owych charakterystycznych chmielowych części brakuje w tym lagerze. Niekoniecznie musi to być wada, ale odwołując się do swojego poczucia lagerowego stylu oczekuję właśnie bardziej zdecydowanej lupuliny.

Old Bobby to przeciętne piwo, które można wychylić bez problemu, choć wracać tak naprawdę nie ma do czego.
4.5 vol / B-

środa, 1 maja 2013

Lwówek Książęcy (suplement)

W latach wczesnej młodości, odwiedzając znajomych na Dolnym Śląsku z okolic Bolesławca, słyszałem o piwie Lwówek niemal epickie opowieści. Każdy z nas (w odpowiednim wieku) ma takie wspomnienia wyryte w pamięć przy okazji degustacji regionalnych piw. Były to czasy kiedy fetysz wzrostu nie omamił ekonomicznych dusz, a lokalne przedsiębiorstwa zapewniały zatrudnienie społeczności. Przymykano oko na jakość, dumnie obnosząc się w towarzystwie swoim regionalnym cudem. Oczywiście były to czasy kiedy browar regionalny znaczył trochę coś innego niż teraz, był konkretnym miejscem, w którym pracował wujek, daleki kuzyn, czy kolega. Nie miał wiele wspólnego z reklamowym sloganem stworzonym na potrzeby marketingowej ściemy.

Miałem w tej przeszłości okazję degustować Lwówka, ale jego smak ugrzązł w pomroce (także alkoholowej) dziejów. Dzisiaj Lwówek został przywrócony do życia, zmartwychwstał - używając wyświechtanego zwrotu - jak Feniks z popiołów i na dobre zadomowił się na rynku. Sztuki tej dokonał potentat wśród małych czyli Browar Ciechan. A inicjatywa to całkiem przyjemna i szlachetna, gdyż oprócz marki otworzono także podwoje warzelni w dolnośląskim miasteczku i co za tym idzie powstało trochę nowych miejsc pracy. Czy cały szum wart jest uwagi? Czy za wzniosłą ideą poszedł produkt, dorównujący ambicji jej twórców?

Po otwarciu butelki uderza w nozdrza diacetyl, nie nadmiernie, ale zdecydowanie wyraźnie. Po przelaniu do kufla pojawia się drobnoziarnista, biała piana, w wystarczającej pokrywie. Opada po jakimś czasie, ale nie zanika. Wysycenie niezbyt wyraźne, ale kolor wzorcowy, jasny niczym sierpniowy promień słońca. Smak zawodzi. Nie ma tragedii, ale do przeciętności dość daleko. Warto pochwalić za odpowiedni poziom słodu i goryczki w finiszu, ale poza tym mamy zdecydowanie za dużo mankamentów. Po pierwsze lekko zatęchła nuta towarzysząca podczas degustacji od początku do końca. Po drugie diacetyl nie podkreśla radośnie słodu, raczej ewoluuje w stronę trochę zjełczałego masełka. Po trzecie goryczka raczej tępa, wysuszająca, co samo w sobie nie jest złe, ale zbyt monotonne, przydałaby się odrobina orzeźwiającej ziołowości. Po trzecie i decydujące - mała pijalność, co dla lagera jest gorsze niż wyrok śmierci. Dodatkowo w smaku pojawiają się chlebowe nuty, trochę siana, a nawet suchego drzewa, jednakże trochę to chaotycznie i niezbyt poukładane.
Na domiar złego niezbyt gustowna etykieta oryginalnością również nie grzeszy, penetrując rejony bylejakości, tak powszechne wśród polskich birodizajnerów.
Baaaaardzo przeciętnie.
5.5 vol / C+

PS Ponad dwa lata temu piwo to gościło już na tym blogu. Wtedy miało inne opakowanie i zdecydowanie zawyżoną ocenę. A może smakowało także inaczej?

czwartek, 18 kwietnia 2013

Tucher Dunkels Hefe Weizen (suplement)

Zawsze myślałem, że ciemny weizen to taka trochę fanaberia, usprawiedliwienie dla wstydliwych facetów gustujących w pszenicznych piwach. Wszak ten styl to raczej domena słabszej płci (choć zupełnie nie rozumiem tego stereotypu). Ciemniak pszeniczny jeszcze jakoś ujdzie w samczym towarzystwie i korzystając z tego alibi prawdziwy mężczyzna może raczyć się owocowymi aromatami. Jeśli jest to przedstawiciel wprost z Bawarii, z historycznego browaru, ujmy na honorze z pewnością nie będzie.

Po otwarciu mamy dominujący zapach bananów podbitych drożdżowym tłem. Ten zapach - trzeba to z przyjemnością oddać - jest całkowicie naturalny, w przeciwieństwie do co poniektórych braciszków trącących czasami nieco chemicznym profilem tego zacnego owocu. Kolor trunku wspaniały, mocnej herbaty z miodem (ta cecha z racji jednolitego zmętnienia, pięknie matowego), do tego piana drobnoziarnista, zbita i gęsta jak krem. Utrzymuje się przez cały czas, a jej złamana biel malarsko koreluje z teksturą.

Smak zdecydowanie archetypiczny. Wzorzec ciemnej pszenicy, jeśli gdzieś takowy istnieje, spokojnie mógłby zostać pomylony z Tucherem. Ciemny weizen różni się od jasnego większą treściwością (choć nie jest to reguła) i w tym przypadku owa pełnia została podkreślona choć nie do tego stopnia by zatracić immanentne dla tego stylu orzeźwienie. Najpierw słód - banany naturalne, nienachalne i zrównoważone, jakby piwowar dyskretnie trzymał je w cuglach. Potem goździki podkreślające lekko frywolny charakter i leniwe cytrusy - mocno okiełznane. Na koniec kremowa chlebowość drożdży i niewielka goryczka w finiszu. Jeśli szukać wad - to z pewnością ta szkolna układność i brak nuty szaleństwa. Dla niektórych trącić to będzie nudą, inni docenią stonowanie. Jak widać po ocenie, należę do tej drugiej grupy (co jest wynikiem chyba mojego odejścia od pszenic, jako stylu jednego z najbardziej ulubionych, w związku z czym poprawność staje się dla mnie kryterium pierwszorzędnym).

Pije się toto niesłychanie przyjemnie, odnosząc wrażenie obcowania z pierwszą liga stylu. Z kija smakuje jeszcze lepiej dlatego zachęcam do degustacji nie tylko fanów.

PS Dwa lata temu dokonałem degustacji tego piwa i moje doznania były podobne (tak jak i ocena), choć nie tak rozbudowane. Wydaje się, że polubiłem Tuchera.
5.2 vol / B+

niedziela, 7 kwietnia 2013

Kloster Scheyern Weisse Hell

Pszeniczne piwa, kiedyś jedne z moich najulubieńszych trunków, zostały na tym blogu trochę zaniedbane. Nie wynika to ze zmiany moich preferencji, a raczej z braku nowych nabytków pszenicznych. Poratował mnie w tej materii dobry przyjaciel i dzisiaj opiszę weizena z całkiem znanego browaru, którego produkty już gościły na tych łamach.

W zapachu mamy klasykę stylu - banany, goździki i nienachalnie maślane drożdże. Płyn koloru słomkowego pięknie wypełnia swą mętnością kufel. Piana gęsta i długodystansowa, idealnie biała, klei się do szkła niczym naklejka do zeszytu. Po pierwszym łyku przychodzi nagła refleksja, że neutralny niemiecki chmiel (zapewne Spalt) można by zastąpić eksperymentalnie jakąś odmianą dodającą nieco owocowych estrów. Niekoniecznie egotycznych. W Kloster Sheyernie Pojawia się niecą tępawy smak, trochę przypominający tekturę, choć nie w samej istocie, a raczej teksturze trunku. Wyczuwamy wyraźne banany, goździki i orzeźwiające cytrusy, ale podszyte to jest pewną nudnawą słodowością. Trzeba jednak oddać, że owa monotonność nie występuje podczas każdego kolejnego przechylenia kufla - raczej pojawia się znienacka wnosząc niepotrzebne komplikacje. Finisz liściasty, delikatnie tytoniowy i niezbyt długi.

Rekapitulując: weizen z Sheyern jest piwem solidnym, ale przeciętnym. Zdecydowanie przynudzającym, choć bez przygany. Spokojnie uda się wychylić kufel w towarzystwie, nie polecam jednak natychmiastowej repety. Trochę także zawodzi cecha, której bonusowo oczekuję od pszeniczniaków - czyli gaszenie pragnienia. W tym przypadku suche gardło znika raczej przez zmęczenie kubków smakowych niż przez sam orzeźwiający charakter piwa. Niemniej jednak B się należy.
5.2 vol / B

czwartek, 21 marca 2013

Primator Stout (suplement)

Z cyklu powtórka z rozrywki, dzisiaj będzie stout z Primatora. Minął dość długi czas od ostatniej degustacji tego dżentelmena, a smaki i doświadczenie mają to do siebie, że lubią się zmieniać. Browary także - pomimo, albo właśnie w związku z kontrolą jakości - modyfikują receptury. Jaki zatem jest ciemniak z Nachodu?

Po otwarciu butelki w nozdrza uderza zapach chmielu, a w następnej kolejności dopiero do głosu dochodzą charakterystyczne dla stylu aromaty palonego słodu. Po przelaniu do kufla na powierzchni formuje się pokaźna beżowa piana, całkiem przy tym apetyczna. Kolor diablo czarny, dopiero gdy skierować z kontry mocny strumień światła w szkło, pojawiają się ciemnorubinowe bliki.

Smak wybitnie wytrawny. Nie ma tutaj ni grama słodyczy. Panoszy się zawadiacko mocna goryczka. Intensywna, głęboka. nieco ściągająca i długo finiszująca. Słód do tego stopnia został zdominowany przez chmiel i palone nuty (one także nadają intensywności goryczy), że dopiero w finiszu przebija się nieśmiałe do przodu. Z owych palonych nut wyodrębnić możemy, gorzką czekoladę i wybitnie kawowe ślady. Całość raczej lekka w stronę półpełnej, zdecydowanie pijalna i sesyjna. Mając na uwadze wytrawność, wysoki poziom IBU i lekkość stout Primatora posiadł jeszcze jedną cechę, nieczęsto spotykaną wśród "ciemniaków" - jest on orzeźwiający. Nie rości sobie pretensji do zastąpienia schłodzonego pilznera, ale jednak ukoić w upalne dni zapewne potrafi.

Dwa lata temu oceniłem to piwo zdecydowanie za nisko, zarzucając mu odosobnienie goryczki od całości. Nie miałem racji (jak to zwykle bywa z osądami z przeszłości). Stout Primatora to świetne piwo na każdą okazję, i jestem dodatkowo przekonany, że jego wersja z kija spokojnie może dorównywać ikonom stylu.
4.7 vol / B+

środa, 20 marca 2013

Tucher Pils

Tucher pojawia się coraz częściej w naszej okolicy. Możemy spotkać jego produkty nie tylko w sklepach, ale logo browaru pojawia się także w szyldach restauracji. Miałem okazję kilka dni temu degustować właśnie produkt bawarskiego browaru w takiej knajpie i klasyczny dunkel, zachęcał do okazania szacunku. Dzisiaj butelkowy pils. Czy wart jest swojej ceny? Czy kreowany na legendę image zasługuje na atencję? Czy stary browar warzy ciągle świetne piwa, czy żenuje jak Pietrzak na YouTubie?

Zapach całkiem przyjemny, świeży powiew lupuliny w aliansie z chlebowymi i kwaskowymi nutami. Piana grubości męskiego kciuka utrzymuje się długo i oblepia szkło, wysycenie spore i radosne - niezliczone gromady bąbelków przemierzają toń trunku. Kolor jasno złoty, niemal z białawym podbiciem, rozświetla kufel słoneczną aurą. Po przechyleniu kufla w ustach rozpływa się klasyczny pils, choć wzorzec został lekko przełamany. Słód mocno kwaskowy, jakby kilka dni spędził na przytulankach z cytrynową skórką i owa egzotyczność wyraźnie zostaje w kompozycji przywołana. Do tego dalekie estrowe tony - coś na kształt czereśni. Nie wiem czy to ewokacja tych kojarzonych z wiosną i latem owoców, ale coś jest wyraźnie na rzeczy. Goryczka do tego całkiem spora, głęboka choć lekka i niezbyt dominująca. Jej wspaniała ziołowość i kwiecistość niesie obraz zielonej łąki. Finisz długi, trzymający w napięciu do ostatniej chwili jak porządny thriller.

Bawarski specjał zwiastuje ciepłe miesiące wypełnione krwistoczerwonymi pasmami zachodzącego, letniego słońca i palonych przy tej okazji ognisk. W tych okolicznościach można Tuchera wypić z całą pewnością więcej niż 4. W zimowe wieczory będzie co wrażliwszych meteoropatów raczej drażnił, gdyż każdy jego atrybut skradziony został radosnej porze roku, kiedy serce i dusza rwie się do przodu. Piwo zdecydowanie do eleganckiego spożycia, a nie kominkowej degustacji. Niemniej jednak B+ całkiem zasłużone i zdecydowanie mocne.
5.0 vol / B+

czwartek, 14 marca 2013

Bernard Sváteční Ležák

Bernard stara się utrzymać kurs wyznaczony przez właściciela po 1991 roku - łączy w sobie dyskretną choć zdecydowaną promocję z trunkami kojarzonymi jednoznacznie z czeską krainą. Wystarczy jeden rzut oka choćby na internetową stronę domową browaru by zauważyć nieco korporacyjny sznyt i pełen rozmachu prowadzony marketing. Portfolio wypełnione zostało w przeważającej części niepasteryzowanymi pilznerami, od klasycznej desitki po tmave. Bernard stara się również być obecny na zagranicznych rynkach, w czym zdecydowanie ma pomóc nasz dzisiejszy bohater Bernard Svatecni Lezak zwany w Europie Celebration Lager.

Dedykowana stylowa butelka (krachla) i etykieta utrzymaną w stonowanych kolorach (całość prezentuje się nad wyraz elegancko, choć próżno doszukiwać się tutaj - co zrozumiałe zważywszy na grupę docelową - jakiejkolwiek rewolucji designerskiej) skrywa w sobie złoty płyn, który po przelaniu do kufla nie imponuje pianą. W zapachu wyraźnie uderza diacetyl po którym do głosu dochodzą kremowe drożdże. To skondensowanie maślanych aromatów wnosi w serce nieco niepokoju, lecz być może wynika ze zwykłego nagromadzenia w wolnej przestrzeni pomiędzy trunkiem a uszczelką rzeczonych lotności. W smaku jest nieco lepiej. Diacetyl stara się jak może dopełniać całości, ale czasem wychodzi za bardzo przed szereg. Goryczka wyróżnia piwo z tłumu, lekko wysuszająca, leczniczo ziołowa, z głębokim pestkowym finiszem. Słód niezbyt wyraźny, mocno zwarty i ledwo wyczuwalnymi estrami, które nabierają kształtów w obliczu pestkowego finału. Zdecydowanie finisz podnosi ocenę Bernarda. Tak spokojnego dialogu dwóch przeciwstawnych żywiołów - trawiasto-ziołowo-pustynnego chmielu i owocowych posmaków z wyraźnie (przynajmniej dla mnie) wyczuwalną morelą, nie spotkałem dawno. Trochę szkoda, że te ciekawe owocowe nuty są zdominowane przez chmiel. Oczywiście przyczyna tego nie jest sama lupulina, ale raczej mała treściwość Bernarda, która mimo wszystko, powinna być odrobinę większa. Mamy zatem piwo dwubiegowe: na pierwszym biegu nieco jednostajne z chwilami fałszywymi akordami maślanego instrumentu, ale gdy znika już za zakrętem, wrzuca bieg drugi bardziej finezyjny i rześki nie pozwalający odpłynąć wspomnieniom słonecznych, letnich dni.



Bernard nie należy do najwybitniejszych czeskich browarów, zdarzają mu się potknięcia (choćby seria piw owocowych), ale z całych sił stara się trzymać swój poziom. Miejmy nadzieję, że jego droga będzie wiodła tylko ku lepszemu. Solidne B.
5.0 vol / B

PS Cena tego piwa w polskich sklepach woła o pomstę do nieba (8 zł). Na szczęście za naszą granicą (a mam ten przywilej, że jest ona dla mnie tuż, tuż) można nabyć butelkę za przyzwoitą cenę.

piątek, 1 marca 2013

Mönchshof Maibock

Koziołek biegający po wiosennym sadzie dumnie pręży pierś. Zadowolony z nadejścia długo wyczekiwanej wiosny zwiastuje przyszłe uczty dionizyjskie wypełnione śpiewem, zabawą i alkoholem. Maibock to piwo warzone właśnie na takie okazje, dopieszczone tęsknotą za zielonymi liśćmi, promieniami słońca i śpiewającymi ptakami w koronach drzew. Trunek specjalnie przyrządzany, by wypić go właśnie w tych pierwszych ciepłych miesiącach roku, smakuje wyśmienicie, mając na względzie ponure czasy. W kuflu ukazuje się płyn w kolorze starej miedzi, idealnie sklarowany, z niewielką pianą i mniej niż średnim wysyceniem. Imponująca zawartość alkoholu może przestraszyć nieopierzonego degustatora, ale spokojnie - nie ma możliwości wykrycia jakiegokolwiek stężenia C2H5OH. Zapach słodowy, nieco winny, z nutami chleba i świeżo wysuszonej słomy. Do tego aromaty dziewiczej, nieskażonej ziemi.

Piwo wypełnia usta po same brzegi i rozpływa się leniwie na języku i podniebieniu, budząc kubki smakowe do życia. Słód dominuje w całej rozciągłości. Wyczuwamy wiśnię, suszone śliwki, ślady gruszki, nieco chleba, brzoskwini i karmelowych smaczków. Wszystko to owiane przydymioną aurą i muśnięte wiosennym ogniskiem. Goryczka dopełnia i zamyka tę orkiestrę smaków miłym finiszem, choć do zrównoważenia słodu dzieli ja przynajmniej jedna długość fikcyjnej jednostki miar.

Maibock z Monschshofa to piwo dla wszelkiej maści degustatorów i poszukiwaczy łagodnych smaków przy podwyższonej zawartości alkoholu. Ciekawa wydaje się także perspektywa spędzenia małego tête-à-tête z kuflem wypełnionym miedzianą zawartością, podczas którego będziemy mogli delektować się pełnym, złożonym smakiem. I nie będą to chwile zmarnowane. Repeta może być uciążliwa, mając na względzie woltaż i kompleksowość, ale w końcu nikt nie warzy tego specjału do hurtowego spożycia. Jeśli macie możność - próbujcie.
6.9 vol / B+

czwartek, 14 lutego 2013

Leffe Bruin

Jak się powiedziało "a" trzeba powiedzieć "n". Było Leffe Blonde, zatem Leffe Bruin nie może czekać. Belgijski przedstawiciel ciemnego strong ale kusi swoim tajemniczym, kolorem. Barwa ciemnej miedzi intryguje obserwatora, a grubopęcherzykowa piana w kremowym kolorze chroni płyn przed wścibskim okiem. Po przelaniu do szkła owładnęły mną belgijskie aromaty. intensywny karmel, zatopiony w orzechu delikatnie został otoczony alkoholowym ramieniem - trzeba przyznać że owa woń C2H5OH pasuje tutaj wybitnie. A do tego przez całość przebija zgrabnie zestawiona wiśnia, za którą osobiście mało przepadam, ale w tym przypadku stanowi ona nieodzowny element tej harmonii.

Jeśli jesteś zwolennikiem złożonych, aromatycznych smaków, rozsiądź się wygodnie i poddaj swoje zmysły miłemu łechtaniu. Mamy tutaj wybitnie głęboki słód, w którym nie chcą się ukrywać rozmaite składowe, raczej eksplodują nam w ustach, na języku i podniebieniu. Karmel, orzech, wiśnia, rodzynki, suszone śliwki. Mało? No to jeszcze nieco róży, śladowe ilości dymu, akcenty chlebowe i przyjemny pieprz na samym końcu. Cały ten piwowarski majdan podlany został alkoholową nutą, która tak łagodnie i sprawnie wypełnia tło, że można się w niej zakochać. Bo nie ma nic lepszego od powściągliwej kochanki roztaczającej czujne oko nad swoim ukochanym. Goryczka nienachalna, nie trzyma w kleszczowym uścisku, choć nie pozwala zbytnio słodowi popuścić wodzy. Finisz długi, jak wspomniałem nieco pieprzowy i winny. I choć zestawiono wszystko z myślą o koneserach - nie wyobrażam sobie takiej dbałości o detal przy innej grupie docelowej - to zwykły tudzież okazjonalny "pijacz" z lubością wychyli pokala, skrywając onieśmielenie na inną okazję. Uczta ma wszak swoje radosne prawa.

Leffe Bruin to zdecydowanie ciekawszy krewniak jasnego brata, a do tego gładki i niesamowicie pijalny, co przy takiej zawartości alkoholu szybko sprowadza na manowce. Jeśli ktoś chciałby doszukiwać się słabych stron piwa, może zarzucić mu nieco pestkową goryczkę, która nie stanowi problemu przy pierwszych  - powiedzmy - dwóch kuflach. Potem może trochę nużyć. Leffe Bruin to wzorcowy przykład, jak komercyjny zarząd browaru nie tłamsi swoich podopiecznych i przede wszystkim klientów. Uszanujmy to, bo nie jest to zjawisko powszednie.
6.5 vol / A-

piątek, 8 lutego 2013

Rafun - snaps bir

Sznaps z piwem to wynalazek dla co bardziej niecierpliwych amatorów wirującej głowy. Wśród doświadczonych bywalców imprez oldschoolowych (czyli tych z lat 80 ubiegłego wieku) nazywany z lubością i nostalgią u-bootem, gdyż jak wiadomo ta łódź podwodna nie tylko swobodnie przemieszczała się pośród toni mórz i oceanów, ale dodatkowo zaopatrzono ją w niezwykle wybuchowe niespodzianki. Spożywało się toto w knajpach dolewając wprost do kufla (zazwyczaj pod stołem, by zakonspirować się przed czujnym wzrokiem barmana) lub bardziej oficjalnie zatapiając kieliszek okowity w złotej toni. Następnie przechylało się naczynie w taki sposób by sznaps w otoczeniu piwa rozgrzewał nasze trzewia.

Tyle przydługiego wstępu, choć uzasadnionego. Dzisiaj przede mną czeski specjał - RaFun, czyli przedstawiciel ginącego gatunku łodzi podwodnych wypełnionych wódką. 7% alkoholu nie jest odurzająco wysokie, przynajmniej w kontekście klasycznych u-bootów, ale w odniesieniu do piwa jest to już wartość całkiem spora. Plasuje ona ten trunek gdzieś w okolicach czerwonej skali na wymyślonej przeze mnie naprędce "piwnej wadze". Na etykiecie śmieje się do nas młody człowiek, zasłaniający sobie obsceniczne (nic tak nie gorszy jak golizna:) nagie sutki, zielonymi kępami trawy. Nie ma wątpliwości do kogo skierowano ten napitek.

Po otwarciu wierci nam w nosie chlebowy zapach, z niewielkim chmielem i wyczuwalną alkoholową wonią. Po przelaniu do kufla ukazuje się sklarowany płyn w złotym kolorze, z niewielką pianą, a w powietrzu dodatkowo gości przyjemny słodowy aromat minimalnie podbity śladowym diacetylem. O dziwo, nuty alkoholowe wspaniale się w tym towarzystwie ulotniły.

Smak nieco gorszy. Piwo jest dość gładkie i lekkie. Zatopiona "niespodzianka" nie jest groźna  jak niemiecki okręt, choć podstępnie podpływa pod nasze ośrodki koordynacji mowy i ruchu, atakując niewybrednie. Samo środowisko poruszania się łodzi to klasyczny czeski pilzner, z wyraźną goryczką i trochę miałkim słodem. Przydałoby się więcej treściwości, choć rozumiem intencje producentów - ma być mocne, lekkie, nieodpychające. DMS cały czas balansuje na krawędzi akceptowalności, często wysuwając peryskop, a nawet momentami nieostrożnie się wynurzając! I choć summa summarum nie rujnuje całości, zdecydowanie drażni.

Chcąc szybko wzlecieć na orbitę (lub bardziej adekwatnie - zanurzyć się w odmętach procentowego morza) RaFun spełni pokładane w nim oczekiwania i niczym statek pijany ze znanego wiersza, powiedzie nas swobodnie hen za horyzont. Trudno stwierdzić czy można na tym okręcie zagościć dłużej niż kilkanaście minut, ale to już problem wszystkich idących na łatwiznę. Osobiście preferuję przygody z treściwym strong ale, jeśli zamierzam odpłynąć odholowany jak Temerainea z obrazu Turnera.
7 vol / C+

wtorek, 29 stycznia 2013

Pszczyńskie Szlachetne

Po przeprowadzeniu małego rekonesansu internetowego, wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że Browar Pszczyna to nic innego jak zakamuflowany browar kontraktowy, warzący piwa w Witnicy. Dlaczego zakamuflowany? Na swojej skromnej witrynie tudzież opakowaniu, nawet słowem nie wspomniano gdzie piwo zostało uwarzone, jakby sam fakt przemilczenia tworzył historię(czytaj: budował browar).

Przy przelewaniu do kufla, wokół zakręcił się wyraźny maślany smak. "Nie będzie dobrze" - to pierwsza myśl która przebiegła moją głowę. Jednak że będzie aż tak źle, to się nie spodziewałem.

Kolor bardzo jasny, słomkowy, jak nurzający się w wodzie letni promień słońca. Piana zaszumiała w kuflu i zdecydowanie za szybko opadła tworząc niewielką warstewkę białych pęcherzyków na powierzchni. Zapach jak wspomniałem, wyraźnie podszyty diacetylem, do tego mgliste nuty siana. Pierwszy łyk odrzuca. To smutna obserwacja i fatalny prognostyk, ale smak tak odbiega od klasycznych pilznerów, że zajmuje dłuższą chwile przyzwyczajenie się do niego. Przede wszystkim dość płaski słód owładnięty nieprzyjemną maślaną dominantą z majaczącym gdzieś po drodze śladem chlebowych nut. Następnie pojawia się coś na kształt goryczki. Jest jej skąpo, oddzielona została na domiar złego od słodowego podłoża i nie jest wcale aromatyczna. Skrótowo rzecz ujmując, popełniono wszystkie możliwe błędy. Finisz niedługi i gwałtownie zanikający, w którym rachityczna gorycz spotyka się z miodowym słodem. I jedynie ten element wnosi trochę satysfakcji. Smutne prawda? Całość jest niepijalna, trudno sobie wyobrazić spędzenie z Pszczyńskim choćby średniego posiedzenia. Wysiłku wymaga nawet zmożenie zwykłej pinty (ledwo podołałem temu zadaniu). Całość zbyt płaska, balans ewidentnie zachwiany na rzecz nieciekawego słodu, a czarę goryczy przepełnia niemal królewski DMS.

Na koniec opakowanie. Dwa ziewające lwy nie są w stanie przestraszyć myszy, a co dopiero młodej antylopy. Kolorystyka świetnie kamufluje butelkę na półce wypełnionej rozpasanymi, eksplodującymi kolorami. Czyżby skrytość, niejawność, "cichociemność" przeniknęły od miejsca warzenia do samego produktu? Zatem cicho sza! Wyjdzie to wszystkim na zdrowie, zważywszy, że cena trunku plasuje produkt w klasie ocierającej się o premium, a tutaj konkurencja bywa niemiłosierna (w tej cenie można kupić nawet w Polsce, kilkanaście piw czeskich, bijących Szlachetne Pszczyńskie na głowę).
6.1 vol / C

piątek, 25 stycznia 2013

Saint No More

To pierwsza recenzja piwa browaru z pintą w logo (mała dygresja - w naszym kraju wszystko musi być tak jednoznaczne, że zastanawiam się czasami czy wynika to z niedoceniania odbiorców czy samego siebie). Nie pierwsze wypite, ale pierwsze zapisane. Tym bardziej się cieszę, że jest udane.

Kolor świątecznego ale jest ciemnobrązowy lub raczej brunatny jak węgiel w wałbrzyskim, płyn dość mętny, a piana pokaźna, gruboziarnista i kremowa niczym czekoladowa pianka. Zapach niesie neutralne nuty słodowe i wyraźny aromat chmielowy. Do tego wszystkiego włącza się zapach starego drewna, jaki czasami możemy wyczuć otwierając zbutwiałą skrzynię.

Trunek to całkiem treściwy, który rośnie i szybko wypełnia usta. W pierwszej fazie uderza słód z wyraźnymi czekoladowymi naleciałościami i karmelowym echem, przechodzący w gasnące, przydymione aromaty dębu. W składzie wymieniono jeszcze miód i wanilię i jeśli mam być szczery to miód wraz z pyłkami, a nawet pszczelim woskiem, da się tutaj odnotować, natomiast wanilia ginie gdzieś w zawiłościach tego wszystkiego (lub po prostu ją przegapiłem). Na drugim końcu pojawia się goryczka i chmielowe podbicie, które całkiem nieźle współgra zarówno ze wspomnianą dębiną jak i czekoladą. Finisz również przypalony, trochę ziemisty, a nawet pyłowo węglowy, charakteryzujący się zdrowym współzawodnictwem intensywnego chmielu i słodowych akordów. I choć trwa dość długo, to po pierwszym uderzeniu mizernieje i traci na stanowczości. A gdy tak powoli sobie dogorywa odkrywam zagubiony smak. Znalazła się i wanilia, zaznaczona muśnięciem, ale dość ważna w całości (w porównaniu z innymi świątecznymi specjałami, zestaw przypraw jest wręcz ascetyczny, nad czym bynajmniej nie ubolewam - bo czyni to z Saint No More piwo nie tylko na grudniową okazję).

Goryczka na poziomie 55 IBU to dość pokaźna dawka, ale gęsty słód w tym przypadku równoważy chmielowe wrażenia sprowadzając je do roli towarzysza a nie dominatora. I to najbardziej w tym piwie pociąga - pewna dramaturgia smaków, objawiająca się koniec końców ogólną harmonią.

Znam blogerów (czy to jeszcze blogerzy czy już bardziej pijarowcy?) narzekających na to piwo, znam również inne produkty z AleBrowaru i mając to wszystko na uwadze  muszę przyznać, że jest to ścisła czołówka tego "kontrakciaka". Do tego fajna, nowoczesna etykieta (pomijam jej treść, jako esteta patrzę bardziej na formę i pomysł), znacznie dystansująca konkurencję w swoim segmencie i mamy trunek grubo ponad B. A jeśli ma być miło (a tego pewnie wszyscy chcą) do dam nawet B+.
6.2 vol / B+

środa, 23 stycznia 2013

Young's Special London Ale

Trunek w którego nazwie pojawia się hasło "special" gwarantuje wzmocnione doznania. Ten ale jest całkiem mocarny, a grubo ponad 6 procent alkoholu zwiastuje treściwą degustację.

Angielski Wells & Young's to producent kilkunastu gatunków piw, stosunkowo łatwo dostępnych w Polsce. Najwspanialszą perłą w koronie browaru pozostaje z pewnością Double Chocolate Stout, ale i reszta zawodników nie należy do najsłabszych w lidze. Strong Pale Ale - bo o taki styl ten Special reprezentuje - należy do najbardziej znanych z portfolio browaru z Bedford. W szkle mieni się pięknie miedziany płyn, sklarowany niemal idealnie i uparcie mącony armią gazowych pęcherzyków. Piana kremowa, drobnoziarnista, utrzymuje się długo pozostawiając na szkle fantazyjne wzory. W zapachu dominują karmelowe nuty podszyte leciutkim chmielem. Wysycenie raczej niewielkie.

W smaku całkiem spora dawka słodu, poparta delikatnym, ledwie zauważalnym karmelem rozprzestrzenia się po języku i uwalnia swój pełny aromat. Znajdziemy też tutaj lekko owocowe nuty, raczej jabłkowe i minimalne tony toffi. Goryczka początkowo przygaszona, z upływem czasu niemal eksploduje w kubki smakowe. Nie jest ściągająca i ostra, raczej aromatyczna i zbalansowana do słodu, choć w finiszu zdecydowanie podkreśla swoje walory. Dzięki swojemu angielskiemu rodowodowi, chmiel jest intensywny, ale neutralny, zahaczający jedynie o ziołowość. Warto zaznaczyć, że woda posiada lekko gryzące, niemal siarkowe tło, które świetnie podbija zarówno słodowe aromaty, jak i eksponuje orzeźwiające walory chmielu, nadając całości nieco herbacianego sznytu. Wszak to rodowodowy wyspiarz więc dziwić się nie ma czemu. Pije się ten specjał całkiem swobodnie, nurzając się w dekadencji angielskiego pubu. Śmiało można zdać się na London Ale podczas długiego posiedzenia wypełnionego dysputami nie tylko o footballu. Polecam, choć głowy nie urywa, ale chyba nie o to tutaj chodzi.
6.4 vol / B+

wtorek, 22 stycznia 2013

Na nowy rok...



Raczej nie ma obowiązku pisać krótkiej refleksji noworocznej dokładnie początkiem stycznia, dlatego odwracając przewrotnie przyzwyczajenia, czynię to końcem pierwszego w roku miesiąca.

Jeśli komuś wydaje się, że istnieje coś takiego jak piwna kultura, z pewnością jest w tej mniejszości, która sączy piwo w gwarnej knajpie serwującej trunki z co najmniej sześciu kijów, przejawiając na swojej szlachetnej twarzy błogi refleks, oznajmiający rozgadanej gawiedzi – ja wiem po co tutaj jestem, ale wy? Ilu takich indywiduów możemy spotkać? Przynajmniej jednego na wieczór. I choć jest on zaledwie promilem klienteli, pompuje swoje przekonania w radosną atmosferę bachusowych obrządków. Żeby tylko stanęło na tym… Obok niego, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki materializują się lekko ślamazarni poplecznicy, którzy w aurze naszego guru potrafią z siebie wykrzesać wszystkie cudownie objawione, banalne prawdy, zachowując należytą rezerwę wobec postaci centralnej.

Po co o tym piszę? Czy warto wylewać kubeł zimnej wody na rozentuzjazmowaną grupę wyznawców? Czy sprowokuje ich to do normalnej, trzeźwiej oceny zjawiska? Pewnie nie, ale zawsze warto próbować.
Jak wspomniałem na początku (w sposób nieco zawoalowany), istotą piwa jest dobra zabawa – to dla niej i dla 99 procent bywalców knajp, warzy się złocisty trunek. Nie muszą oni znać szczegółów, receptur, nie muszą  podawać definicji stylów. Nie chcą się zastanawiać - żeby sięgnąć po przykłady spoza piwowarstwa - nad związkiem win claret z Bordeaux albo czy burčák to czeski (morawski) odpowiednik beaujolais. Wystarczy że rozróżniają szkocką single malt od blended i już jakoś sobie dadzą radę, bazując na własnych zmysłach i jako takim doświadczeniu. Oczywiście pogłębianie wiedzy nie jest niczym złym i przyjemnie jest spotkać uświadomionego degustatora, ale fetyszyzacja tej wiedzy zaczyna nosić znamiona dość poważnych kompleksów. Oto ja znalazłem się w uprzywilejowanej grupie, która posiadła tajemnicę, operuje unikatowymi insygniami i porozumiewa się ezoterycznym kodem. Nie od dziś wiadomo, że silna potrzeba identyfikacji ze skodyfikowaną grupą, to nie tylko tęsknota za byciem porządnym harcerzem.

Pisząc bloga zawierającego piwne recenzje musisz zmagać się z takimi zjawiskami. Nie piszę tych słów w fałszywej skromności – głównym zagrożeniem w tej perspektywie jest bowiem sam autor i jego nieokiełznane ego. Jeśli ulegniesz destrukcyjnemu samozadowoleniu, kiedy stracisz sprzed oczu cel, który przyświecał ci gdy zaczynałeś swoją przygodę, niechybnie zaczniesz dłubać przy swoim emploi, odziejesz się w koszulkę własnej produkcji, nie poczujesz drżenia ręki w czasie recenzowania samego siebie, zasiądziesz przed ekranem internetowej kamerki i w konsekwencji staniesz po drugiej stronie, gdzie bufonada scala się z nadętą śmiesznością.  Stworzysz się i wykreujesz in spe. A że będzie to całkiem marudne, mało ciekawe, raczej drętwe i zbyt oderwane od istoty sprawy, pozostanie ci w tej knajpie rola niedostępnego, marsowego guru, pośród rozbawionych chłopców i dziewczyn, chcących lepiej się poznać przy kuflu dobrego piwa.

poniedziałek, 21 stycznia 2013

Diamond Bear Pale Ale

Flagowy produkt tego amerykańskiego browaru wizualnie zachwyca. W kuflu pręży muskuły miedziano-bursztynowy płyn, opętany niewielką mgiełką i zwieńczony apetyczną pianka, która z wdziękiem pokrywa trunek przez cały czas degustacji. Pale ale z Diamond Bear kilkukrotnie został nagrodzony w amerykańskich konkursach, gdzie jeśli sięgał już po laur był to laur najwyższy. Zapowiada się wiec niezwykle ciekawie.

Zapach, delikatnie żywiczny z ledwie wyczuwalną nuta cytrusową i słodowym tłem. Pierwszy łyk niesie nam prawdziwie ukojenie w czasie upałów i podczas relaksu wieńczącego dobrze wykonaną pracę. Trunek jest świetnie zharmonizowany i charakteryzuje się dużą rześkością i idącą w parze sesyjnością. Początkowo głęboki słód ogarnia całe podniebienie, da się w nim wyczuć odrobinę słodkich wiśni, ciutkę gruszki i coś na kształt liczi. W odpowiedzi na tą treściwą podbudowę odpowiada głęboka goryczka, dość mocno wysuszająca i ściągająca w finiszu, w której pobrzmiewają lekko przygaszone nuty kwiatowe i odległe grapefruitowe tony. Jednakże w jej rdzeniu dominuje angielska gorycz przenosząca nas wprost przed kontuar szacownego brytyjskiego pubu. Zapewne zasługa w tym klasycznych angielskich chmieli uzupełnionych jedynie amerykańskim ich odpowiednikiem. Finiszująca goryczka długo zadziwia, nie chcąc zakończyć swojego mini recitalu.

Pale Ale z Arkansas to zdecydowanie najlepszy trunek z dotychczas przeze mnie degustowanych. Solidny, aromatyczny, spełniający swoje funkcje i żywo prowadzący dialog ze stylem, podkreślonym w nazwie. Choć w głównej mierze starano się mu nadać wyspiarski profil, nie zapomniano skąd tak naprawdę się wywodzi i okraszono go szczypta amerykańskiego optymizmu, wigoru i szaleństwa, charakterystycznego dla amerykańskich interpretacji tradycyjnych stylów. Jeśli kiedyś przyjdzie wam zwiedzać Little Rock, zaglądnijcie do Pubu przy Cross Street by uraczyć się tym świetnym trunkiem. Bardzo mocne B+
4.96 vol / B+

wtorek, 15 stycznia 2013

Leffe Blonde

Nie odkryję Ameryki, pisząc że Blonde to styl górnej fermentacji powstały w odpowiedzi na wszechobecnego i dominującego lagera. Przypomina go biorąc pod uwagę zewnętrzne atrybuty, ale jest piwem znacznie bardziej złożonym, choć aspirującym do solidnej codziennej przeciętności. Przepraszam, raczej chodziło o powszedniość. Czy jest to styl który jest w stanie choćby konkurować w pijalności z pilznerem? Ze względu na zdecydowanie bardziej absorbujący charakter... czemu nie! A poważnie rzecz biorąc z pewnością zasługuje na większą uwagę w naszym cudnym kraju.

Zapach już od początku pozwala określić główny kierunek - delikatne banany, odrobina goździków i ciutka gumy balonowej. No tak, mamy w końcu do czynienia z rasowym Belgiem, a powyższe aromaty to atrybuty słodów abbey. Piana obfita i nienagannie drobnoziarnista, biała niczym welon panny młodej. Utrzymuje się długo, ciesząc oko swą nieustępliwością. Wysycenie atakuje uparcie i stanowczo, sygnalizując swój orzeźwiający wpływ na trunek. Kolor piękny, złocisty, od pierwszego spojrzenia przypominający w ten zimowy wieczór, radosne letnie promienie słońca. Do tego sklarowany z najwyższą starannością.

Smak zdecydowanie słodowy z dominującymi estrami owocowymi. Da się tutaj wyczuć przyjemne nuty bananowe, trochę przydymionych goździków, tony gruszki i niemal waniliową słodycz, która rozpierzcha się po całym podniebieniu, przyjemnie kojąc oszołomione kubki smakowe. Jeśli przymkniemy oczy w poszukiwaniu wspomnianego letniego słońca, z łatwością także zauważymy łąkę pełną kwiatów, kołyszącą gdzieś w niedalekim odwodzie. Goryczka pojawia się dopiero po dłuższej chwili rozpoczynając finisz. Jest neutralna i bardzo łagodna, a ponadto dość szybko ustępuje pozostawiając na pierwszym planie słodowe igraszki, a sobie zostawiając rolę  aromatycznego tła.

Leffe Blonde to solidne piwo, które można polecić nie tylko zwolennikom belgijskiej sztuki piwowarskiej. Z pewnością zasmakuje wszystkim, choć zdaję sobie sprawę, że brocząc w upalnym pocie, nie każdy sięgnie po eleganckie i lekko wyrafinowane piwo.
6.6 vol / B+

sobota, 12 stycznia 2013

Diamond Bear Presidential IPA

Tego typu piwa jak to - w nazwie nawiązujące bezpośrednio do Billa Clintona - są narodową chlubą Jankesów. Mało który styl tak mocno przylgnął do Stanów Zjednoczonych jak IPA chmielona wybujałymi atlantyckimi chmielami. Czesi mają swojego pilznera, Anglicy ale, a amerykanie kolonialną wersję tego ostatniego. Nie wiem czy były gubernator Arkansas pijał prezydenckie piwo, ale specjałem z Diamond Bear raczej by nie pogardził piastując nawet znacznie wyższe stanowisko.

W kuflu pieni się pięknie miedziany płyn, lekko mętnawy, jak wymaga się od tego stylu wg norm BJCP. Piana średnia, utrzymuje się długo, a zapach to leśny zakątek tuż po letniej ulewie - przede wszystkim chmielowe aromaty wyciągające na światło dzienne żywiczne, sosnowe i kwiatowe nuty.

Jeśli wierzyć stronie internetowej browaru (a powodu by tego nie zrobić nie mam), Presidential IPA ma ponad 15 Blg ekstraktu, z którego odfermentowano piwo do zaledwie niecałych 5 procent alkoholu. W tym przypadku macherzy z BJCP kręciliby z pewnością głowami w lekkiej dezaprobacie. W każdym razie liczby te zapowiadają piwo dość gęste i pełne.

Pierwszy łyk zdaje się to potwierdzać. Pod potężną porcją żywiczno-kwiatowo-grapefruitowej chmury przebija się wyraźny słód, nienachalnie równoważąc goryczkę, a przy okazji nie pozostawiając wrażenia niedosytu. Sama goryczka, mocno ściągająca o długim, doprowadzającym niemal do paraliżu języka finiszu. W recepturze zastosowano chmiele angielskie i amerykańskie w proporcji 1:1 czyli fifty-fifty i całkiem dobrze przysłużyło to temu trunkowi. Angielskie zdają się odpowiadać za głębokość goryczy, zamorskie zaś, za klasyczny aromat. Warto jeszcze wspomnieć o kwiatowej nucie wyczuwalnej w smaku i zapachu - uwodzi! Zasługa w tym chmielenia na zimno, którego w tym przypadku nie pożałowano.

Po pierwszej przygodzie z browarem pod szyldem diamentowego misia czyli nieciekawie zapowiadającym się prologu degustacji, kamień spada z serca. Presidential IPA to świetny trunek, rasowy codzienny wymiatacz, który wzorem szalonego i przewrotnego  ninja będzie atakował nasze zmysły, nie czyniąc szczególnych szkód.
4.96 vol / B+

środa, 9 stycznia 2013

Feldschlößchen Urbock

Należący onegdaj do Carlsberga browar z Drezna wrócił do macierzy i znalazł się pod skrzydłami Frankfurter Brauhaus. Co to oznacza dla drezneńskiego przybytku? Chyba niespecjalnie wiele, bardziej świadczy o kryzysie wielkich w Europie.

Przede mną butelka z solidną niemiecką etykietą, niespecjalnie wyróżniająca się spośród tłumu niemieckich piw. Niemniej jednak postać czeladnika dzierżąca dwa pokaźne kufle w dłoni, w czerwonej koszuli z wyhaftowanym emblematem "f" na piersi, budzi sympatię. Urbock to wg definicji to mocniejsza wersja stylu bock, choć w tym przypadku nie do końca mamy do czynienia z normatywnym podejściem do tematu. Wszak z łatwością możemy wskazać koźlaki o podobnej zawartości alkoholu.

 Kolor ciemnej miedzi połyskujący brązowymi blikami. Piana drobnoziarnista, niewysoka choć trwała skrywa toń trunku. W zapachu dominują estry owocowe - trochę śliwki, całkiem sporo wiśni do tego nuty karmelowe i delikatny kwasek alkoholu. Piwo jest pełne i kremowe, w połączeniu z pianą wydaje się syropem zwłaszcza, że słód tutaj dyskretnie dominuje, a goryczka stanowi jedynie dopełnienie harmonii. Karmelowe aromaty są głębokie, lekka spalenizna przedostaje się do finiszu i rywalizuje tam z goryczką, ale generalnie ten finisz przebiega mimochodem i dość leniwie. W słodzie swoją obecność sygnalizuje aromatyczna wiśnia, suszona śliwka, akcenty chleba razowego i winne tło. Czyni to z drezneńskiego specjału piwo wyraziste i dedykowane do degustacji deserowej, dajmy na to przy błyskającym ogniem kominku. Wychylenie kufla nie tylko wprawi cię w dobry humor (alkoholu trochę w tym jest), ale z pewnością dodatkowo wypełni żołądek dodatkową treścią , więc na niedosyt nie będziecie narzekać.


Jeśli degustujesz w mocnych, ciemnych piwach, ten urbock przypadnie ci do gustu, dla całej reszty będzie solidną propozycją, lecz - nie wykluczam - raczej jednorazową. Zasłużone B.
7.0 vol / B

piątek, 4 stycznia 2013

Diamond Bear Southern Blonde

Piwo wprost z rodzinnego stanu Billa Clintona, Arkansas nie zachwyca. Na szczęście w lodówce chłodzą się jeszcze dwa inne produkty browaru, więc nie można narzekać.

Minął czas świątecznych bzdetów, nudny, osowiały okres przepełniony ględzeniem o rodzinnych tradycjach i magicznych, dobrych uczynkach, z kolędami w hipermarketach i ciągnącymi się reklamami z tv w tle. Kto mógł opisywał wrażenia z degustacji piw uwarzonych na tę okoliczność, komu się udało, wystrzegał się ich jak diabeł święconej wody. Zwyczaj podkręcania śruby i podbijania grudniowej gorączki dotyczy także browarów, które gdzie tylko mogą walą te cholerne korzenne przyprawy, atakując w oczy zielono-czerwonymi etykietami. Uff... Jako zwolennik racjonalnego podejścia do tych kwestii, ignoruję falsyfikaty podsuwane przez zasady rynku, a piwo będzie dla mnie zawsze piwem, bez względu na moment jego zakupu. Nie ulegam wymuszonym nastrojom, nie wierzę w sztuczną mgłę i zimnym okiem staram się ogarniać rzeczywistość. Żaden trunek nie dostanie u mnie bonusa tylko z tego powodu, że został wypuszczony w odpowiednim momencie, właściwej etykiecie i z modnymi świątecznymi ingredientami. Albo będzie dobry, albo nie. Zresztą gdzie jest tego granica? Święto zmarłych - pumpkin ale, Boże Narodzenie - christmas ale... aż strach pomyśleć czym nas uraczą np. 1 grudnia (przypominam: Światowy Dzień AIDS).


Święta to także czas podróży i to dzięki temu wzbogaciłem się o trzy produkty małego amerykańskiego browaru Diamond Bear, ulokowanego w samym sercu stanu Arkansas, Little Rock. Na pierwszy ogień wybrałem Southern Blonde, czyli amerykańską wersję/wariację na temat niemieckiego pilznera. Jak informuje strona domowa browaru, trunek ten ma 11.5 Blg i 4,14 procent alkoholu, a nachmielony został niemieckim Perle i czeskim Saaz.



W kuflu pieni się słomkowy płyn, tak niewiarygodnie jasny i sklarowany, że przypomina raczej ice-lagery niż klasyczne pilznery. Piana niestety nie zdążyła specjalnie owładnąć powierzchni, a w zapachu wyraźnie da się odczuć DMS. Pierwszy łyk przynosi znudzenie i rozczarowanie. Piwo jest mało treściwe, bez charakterystycznych dla słodu pilzneńskiego aromatów - chlebowych czy miodowych, zaledwie gdzieś na horyzoncie majaczy coś co ogólnie można by nazwać szeroko słodowym tłem. Jak na deklarowany ekstrakt trochę to za mało. Oczywiście podobnie jak w zapachu w smaku nuty maślane również są zauważalne, a w połączeniu z dość intensywnym chmielem, tworzą mieszaninę niezbyt atrakcyjną.
Goryczka jest tutaj ślamazarna, przyciężkawa i zdecydowanie za tępa, egzystuje poza trunkiem, jakby wysforowanie się przed orkiestrę było jej ulubionym zajęciem. Ponadto zanika dość szybko, finisz rachitycznie ględzi o pójściu do domu, a degustatora łapie w kleszczowy uścisk rutyna. Mało to się różni od eurolagerów, walor pijalności także niewielki, a by się "przydymić" dla zapomnienia są zdecydowanie lepsze trunki. Pomiędzy C a C+, ale z uwagi na długi i męczący lot C+ :) 
4.1 vol / C+
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...