wtorek, 29 stycznia 2013

Pszczyńskie Szlachetne

Po przeprowadzeniu małego rekonesansu internetowego, wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że Browar Pszczyna to nic innego jak zakamuflowany browar kontraktowy, warzący piwa w Witnicy. Dlaczego zakamuflowany? Na swojej skromnej witrynie tudzież opakowaniu, nawet słowem nie wspomniano gdzie piwo zostało uwarzone, jakby sam fakt przemilczenia tworzył historię(czytaj: budował browar).

Przy przelewaniu do kufla, wokół zakręcił się wyraźny maślany smak. "Nie będzie dobrze" - to pierwsza myśl która przebiegła moją głowę. Jednak że będzie aż tak źle, to się nie spodziewałem.

Kolor bardzo jasny, słomkowy, jak nurzający się w wodzie letni promień słońca. Piana zaszumiała w kuflu i zdecydowanie za szybko opadła tworząc niewielką warstewkę białych pęcherzyków na powierzchni. Zapach jak wspomniałem, wyraźnie podszyty diacetylem, do tego mgliste nuty siana. Pierwszy łyk odrzuca. To smutna obserwacja i fatalny prognostyk, ale smak tak odbiega od klasycznych pilznerów, że zajmuje dłuższą chwile przyzwyczajenie się do niego. Przede wszystkim dość płaski słód owładnięty nieprzyjemną maślaną dominantą z majaczącym gdzieś po drodze śladem chlebowych nut. Następnie pojawia się coś na kształt goryczki. Jest jej skąpo, oddzielona została na domiar złego od słodowego podłoża i nie jest wcale aromatyczna. Skrótowo rzecz ujmując, popełniono wszystkie możliwe błędy. Finisz niedługi i gwałtownie zanikający, w którym rachityczna gorycz spotyka się z miodowym słodem. I jedynie ten element wnosi trochę satysfakcji. Smutne prawda? Całość jest niepijalna, trudno sobie wyobrazić spędzenie z Pszczyńskim choćby średniego posiedzenia. Wysiłku wymaga nawet zmożenie zwykłej pinty (ledwo podołałem temu zadaniu). Całość zbyt płaska, balans ewidentnie zachwiany na rzecz nieciekawego słodu, a czarę goryczy przepełnia niemal królewski DMS.

Na koniec opakowanie. Dwa ziewające lwy nie są w stanie przestraszyć myszy, a co dopiero młodej antylopy. Kolorystyka świetnie kamufluje butelkę na półce wypełnionej rozpasanymi, eksplodującymi kolorami. Czyżby skrytość, niejawność, "cichociemność" przeniknęły od miejsca warzenia do samego produktu? Zatem cicho sza! Wyjdzie to wszystkim na zdrowie, zważywszy, że cena trunku plasuje produkt w klasie ocierającej się o premium, a tutaj konkurencja bywa niemiłosierna (w tej cenie można kupić nawet w Polsce, kilkanaście piw czeskich, bijących Szlachetne Pszczyńskie na głowę).
6.1 vol / C

piątek, 25 stycznia 2013

Saint No More

To pierwsza recenzja piwa browaru z pintą w logo (mała dygresja - w naszym kraju wszystko musi być tak jednoznaczne, że zastanawiam się czasami czy wynika to z niedoceniania odbiorców czy samego siebie). Nie pierwsze wypite, ale pierwsze zapisane. Tym bardziej się cieszę, że jest udane.

Kolor świątecznego ale jest ciemnobrązowy lub raczej brunatny jak węgiel w wałbrzyskim, płyn dość mętny, a piana pokaźna, gruboziarnista i kremowa niczym czekoladowa pianka. Zapach niesie neutralne nuty słodowe i wyraźny aromat chmielowy. Do tego wszystkiego włącza się zapach starego drewna, jaki czasami możemy wyczuć otwierając zbutwiałą skrzynię.

Trunek to całkiem treściwy, który rośnie i szybko wypełnia usta. W pierwszej fazie uderza słód z wyraźnymi czekoladowymi naleciałościami i karmelowym echem, przechodzący w gasnące, przydymione aromaty dębu. W składzie wymieniono jeszcze miód i wanilię i jeśli mam być szczery to miód wraz z pyłkami, a nawet pszczelim woskiem, da się tutaj odnotować, natomiast wanilia ginie gdzieś w zawiłościach tego wszystkiego (lub po prostu ją przegapiłem). Na drugim końcu pojawia się goryczka i chmielowe podbicie, które całkiem nieźle współgra zarówno ze wspomnianą dębiną jak i czekoladą. Finisz również przypalony, trochę ziemisty, a nawet pyłowo węglowy, charakteryzujący się zdrowym współzawodnictwem intensywnego chmielu i słodowych akordów. I choć trwa dość długo, to po pierwszym uderzeniu mizernieje i traci na stanowczości. A gdy tak powoli sobie dogorywa odkrywam zagubiony smak. Znalazła się i wanilia, zaznaczona muśnięciem, ale dość ważna w całości (w porównaniu z innymi świątecznymi specjałami, zestaw przypraw jest wręcz ascetyczny, nad czym bynajmniej nie ubolewam - bo czyni to z Saint No More piwo nie tylko na grudniową okazję).

Goryczka na poziomie 55 IBU to dość pokaźna dawka, ale gęsty słód w tym przypadku równoważy chmielowe wrażenia sprowadzając je do roli towarzysza a nie dominatora. I to najbardziej w tym piwie pociąga - pewna dramaturgia smaków, objawiająca się koniec końców ogólną harmonią.

Znam blogerów (czy to jeszcze blogerzy czy już bardziej pijarowcy?) narzekających na to piwo, znam również inne produkty z AleBrowaru i mając to wszystko na uwadze  muszę przyznać, że jest to ścisła czołówka tego "kontrakciaka". Do tego fajna, nowoczesna etykieta (pomijam jej treść, jako esteta patrzę bardziej na formę i pomysł), znacznie dystansująca konkurencję w swoim segmencie i mamy trunek grubo ponad B. A jeśli ma być miło (a tego pewnie wszyscy chcą) do dam nawet B+.
6.2 vol / B+

środa, 23 stycznia 2013

Young's Special London Ale

Trunek w którego nazwie pojawia się hasło "special" gwarantuje wzmocnione doznania. Ten ale jest całkiem mocarny, a grubo ponad 6 procent alkoholu zwiastuje treściwą degustację.

Angielski Wells & Young's to producent kilkunastu gatunków piw, stosunkowo łatwo dostępnych w Polsce. Najwspanialszą perłą w koronie browaru pozostaje z pewnością Double Chocolate Stout, ale i reszta zawodników nie należy do najsłabszych w lidze. Strong Pale Ale - bo o taki styl ten Special reprezentuje - należy do najbardziej znanych z portfolio browaru z Bedford. W szkle mieni się pięknie miedziany płyn, sklarowany niemal idealnie i uparcie mącony armią gazowych pęcherzyków. Piana kremowa, drobnoziarnista, utrzymuje się długo pozostawiając na szkle fantazyjne wzory. W zapachu dominują karmelowe nuty podszyte leciutkim chmielem. Wysycenie raczej niewielkie.

W smaku całkiem spora dawka słodu, poparta delikatnym, ledwie zauważalnym karmelem rozprzestrzenia się po języku i uwalnia swój pełny aromat. Znajdziemy też tutaj lekko owocowe nuty, raczej jabłkowe i minimalne tony toffi. Goryczka początkowo przygaszona, z upływem czasu niemal eksploduje w kubki smakowe. Nie jest ściągająca i ostra, raczej aromatyczna i zbalansowana do słodu, choć w finiszu zdecydowanie podkreśla swoje walory. Dzięki swojemu angielskiemu rodowodowi, chmiel jest intensywny, ale neutralny, zahaczający jedynie o ziołowość. Warto zaznaczyć, że woda posiada lekko gryzące, niemal siarkowe tło, które świetnie podbija zarówno słodowe aromaty, jak i eksponuje orzeźwiające walory chmielu, nadając całości nieco herbacianego sznytu. Wszak to rodowodowy wyspiarz więc dziwić się nie ma czemu. Pije się ten specjał całkiem swobodnie, nurzając się w dekadencji angielskiego pubu. Śmiało można zdać się na London Ale podczas długiego posiedzenia wypełnionego dysputami nie tylko o footballu. Polecam, choć głowy nie urywa, ale chyba nie o to tutaj chodzi.
6.4 vol / B+

wtorek, 22 stycznia 2013

Na nowy rok...



Raczej nie ma obowiązku pisać krótkiej refleksji noworocznej dokładnie początkiem stycznia, dlatego odwracając przewrotnie przyzwyczajenia, czynię to końcem pierwszego w roku miesiąca.

Jeśli komuś wydaje się, że istnieje coś takiego jak piwna kultura, z pewnością jest w tej mniejszości, która sączy piwo w gwarnej knajpie serwującej trunki z co najmniej sześciu kijów, przejawiając na swojej szlachetnej twarzy błogi refleks, oznajmiający rozgadanej gawiedzi – ja wiem po co tutaj jestem, ale wy? Ilu takich indywiduów możemy spotkać? Przynajmniej jednego na wieczór. I choć jest on zaledwie promilem klienteli, pompuje swoje przekonania w radosną atmosferę bachusowych obrządków. Żeby tylko stanęło na tym… Obok niego, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki materializują się lekko ślamazarni poplecznicy, którzy w aurze naszego guru potrafią z siebie wykrzesać wszystkie cudownie objawione, banalne prawdy, zachowując należytą rezerwę wobec postaci centralnej.

Po co o tym piszę? Czy warto wylewać kubeł zimnej wody na rozentuzjazmowaną grupę wyznawców? Czy sprowokuje ich to do normalnej, trzeźwiej oceny zjawiska? Pewnie nie, ale zawsze warto próbować.
Jak wspomniałem na początku (w sposób nieco zawoalowany), istotą piwa jest dobra zabawa – to dla niej i dla 99 procent bywalców knajp, warzy się złocisty trunek. Nie muszą oni znać szczegółów, receptur, nie muszą  podawać definicji stylów. Nie chcą się zastanawiać - żeby sięgnąć po przykłady spoza piwowarstwa - nad związkiem win claret z Bordeaux albo czy burčák to czeski (morawski) odpowiednik beaujolais. Wystarczy że rozróżniają szkocką single malt od blended i już jakoś sobie dadzą radę, bazując na własnych zmysłach i jako takim doświadczeniu. Oczywiście pogłębianie wiedzy nie jest niczym złym i przyjemnie jest spotkać uświadomionego degustatora, ale fetyszyzacja tej wiedzy zaczyna nosić znamiona dość poważnych kompleksów. Oto ja znalazłem się w uprzywilejowanej grupie, która posiadła tajemnicę, operuje unikatowymi insygniami i porozumiewa się ezoterycznym kodem. Nie od dziś wiadomo, że silna potrzeba identyfikacji ze skodyfikowaną grupą, to nie tylko tęsknota za byciem porządnym harcerzem.

Pisząc bloga zawierającego piwne recenzje musisz zmagać się z takimi zjawiskami. Nie piszę tych słów w fałszywej skromności – głównym zagrożeniem w tej perspektywie jest bowiem sam autor i jego nieokiełznane ego. Jeśli ulegniesz destrukcyjnemu samozadowoleniu, kiedy stracisz sprzed oczu cel, który przyświecał ci gdy zaczynałeś swoją przygodę, niechybnie zaczniesz dłubać przy swoim emploi, odziejesz się w koszulkę własnej produkcji, nie poczujesz drżenia ręki w czasie recenzowania samego siebie, zasiądziesz przed ekranem internetowej kamerki i w konsekwencji staniesz po drugiej stronie, gdzie bufonada scala się z nadętą śmiesznością.  Stworzysz się i wykreujesz in spe. A że będzie to całkiem marudne, mało ciekawe, raczej drętwe i zbyt oderwane od istoty sprawy, pozostanie ci w tej knajpie rola niedostępnego, marsowego guru, pośród rozbawionych chłopców i dziewczyn, chcących lepiej się poznać przy kuflu dobrego piwa.

poniedziałek, 21 stycznia 2013

Diamond Bear Pale Ale

Flagowy produkt tego amerykańskiego browaru wizualnie zachwyca. W kuflu pręży muskuły miedziano-bursztynowy płyn, opętany niewielką mgiełką i zwieńczony apetyczną pianka, która z wdziękiem pokrywa trunek przez cały czas degustacji. Pale ale z Diamond Bear kilkukrotnie został nagrodzony w amerykańskich konkursach, gdzie jeśli sięgał już po laur był to laur najwyższy. Zapowiada się wiec niezwykle ciekawie.

Zapach, delikatnie żywiczny z ledwie wyczuwalną nuta cytrusową i słodowym tłem. Pierwszy łyk niesie nam prawdziwie ukojenie w czasie upałów i podczas relaksu wieńczącego dobrze wykonaną pracę. Trunek jest świetnie zharmonizowany i charakteryzuje się dużą rześkością i idącą w parze sesyjnością. Początkowo głęboki słód ogarnia całe podniebienie, da się w nim wyczuć odrobinę słodkich wiśni, ciutkę gruszki i coś na kształt liczi. W odpowiedzi na tą treściwą podbudowę odpowiada głęboka goryczka, dość mocno wysuszająca i ściągająca w finiszu, w której pobrzmiewają lekko przygaszone nuty kwiatowe i odległe grapefruitowe tony. Jednakże w jej rdzeniu dominuje angielska gorycz przenosząca nas wprost przed kontuar szacownego brytyjskiego pubu. Zapewne zasługa w tym klasycznych angielskich chmieli uzupełnionych jedynie amerykańskim ich odpowiednikiem. Finiszująca goryczka długo zadziwia, nie chcąc zakończyć swojego mini recitalu.

Pale Ale z Arkansas to zdecydowanie najlepszy trunek z dotychczas przeze mnie degustowanych. Solidny, aromatyczny, spełniający swoje funkcje i żywo prowadzący dialog ze stylem, podkreślonym w nazwie. Choć w głównej mierze starano się mu nadać wyspiarski profil, nie zapomniano skąd tak naprawdę się wywodzi i okraszono go szczypta amerykańskiego optymizmu, wigoru i szaleństwa, charakterystycznego dla amerykańskich interpretacji tradycyjnych stylów. Jeśli kiedyś przyjdzie wam zwiedzać Little Rock, zaglądnijcie do Pubu przy Cross Street by uraczyć się tym świetnym trunkiem. Bardzo mocne B+
4.96 vol / B+

wtorek, 15 stycznia 2013

Leffe Blonde

Nie odkryję Ameryki, pisząc że Blonde to styl górnej fermentacji powstały w odpowiedzi na wszechobecnego i dominującego lagera. Przypomina go biorąc pod uwagę zewnętrzne atrybuty, ale jest piwem znacznie bardziej złożonym, choć aspirującym do solidnej codziennej przeciętności. Przepraszam, raczej chodziło o powszedniość. Czy jest to styl który jest w stanie choćby konkurować w pijalności z pilznerem? Ze względu na zdecydowanie bardziej absorbujący charakter... czemu nie! A poważnie rzecz biorąc z pewnością zasługuje na większą uwagę w naszym cudnym kraju.

Zapach już od początku pozwala określić główny kierunek - delikatne banany, odrobina goździków i ciutka gumy balonowej. No tak, mamy w końcu do czynienia z rasowym Belgiem, a powyższe aromaty to atrybuty słodów abbey. Piana obfita i nienagannie drobnoziarnista, biała niczym welon panny młodej. Utrzymuje się długo, ciesząc oko swą nieustępliwością. Wysycenie atakuje uparcie i stanowczo, sygnalizując swój orzeźwiający wpływ na trunek. Kolor piękny, złocisty, od pierwszego spojrzenia przypominający w ten zimowy wieczór, radosne letnie promienie słońca. Do tego sklarowany z najwyższą starannością.

Smak zdecydowanie słodowy z dominującymi estrami owocowymi. Da się tutaj wyczuć przyjemne nuty bananowe, trochę przydymionych goździków, tony gruszki i niemal waniliową słodycz, która rozpierzcha się po całym podniebieniu, przyjemnie kojąc oszołomione kubki smakowe. Jeśli przymkniemy oczy w poszukiwaniu wspomnianego letniego słońca, z łatwością także zauważymy łąkę pełną kwiatów, kołyszącą gdzieś w niedalekim odwodzie. Goryczka pojawia się dopiero po dłuższej chwili rozpoczynając finisz. Jest neutralna i bardzo łagodna, a ponadto dość szybko ustępuje pozostawiając na pierwszym planie słodowe igraszki, a sobie zostawiając rolę  aromatycznego tła.

Leffe Blonde to solidne piwo, które można polecić nie tylko zwolennikom belgijskiej sztuki piwowarskiej. Z pewnością zasmakuje wszystkim, choć zdaję sobie sprawę, że brocząc w upalnym pocie, nie każdy sięgnie po eleganckie i lekko wyrafinowane piwo.
6.6 vol / B+

sobota, 12 stycznia 2013

Diamond Bear Presidential IPA

Tego typu piwa jak to - w nazwie nawiązujące bezpośrednio do Billa Clintona - są narodową chlubą Jankesów. Mało który styl tak mocno przylgnął do Stanów Zjednoczonych jak IPA chmielona wybujałymi atlantyckimi chmielami. Czesi mają swojego pilznera, Anglicy ale, a amerykanie kolonialną wersję tego ostatniego. Nie wiem czy były gubernator Arkansas pijał prezydenckie piwo, ale specjałem z Diamond Bear raczej by nie pogardził piastując nawet znacznie wyższe stanowisko.

W kuflu pieni się pięknie miedziany płyn, lekko mętnawy, jak wymaga się od tego stylu wg norm BJCP. Piana średnia, utrzymuje się długo, a zapach to leśny zakątek tuż po letniej ulewie - przede wszystkim chmielowe aromaty wyciągające na światło dzienne żywiczne, sosnowe i kwiatowe nuty.

Jeśli wierzyć stronie internetowej browaru (a powodu by tego nie zrobić nie mam), Presidential IPA ma ponad 15 Blg ekstraktu, z którego odfermentowano piwo do zaledwie niecałych 5 procent alkoholu. W tym przypadku macherzy z BJCP kręciliby z pewnością głowami w lekkiej dezaprobacie. W każdym razie liczby te zapowiadają piwo dość gęste i pełne.

Pierwszy łyk zdaje się to potwierdzać. Pod potężną porcją żywiczno-kwiatowo-grapefruitowej chmury przebija się wyraźny słód, nienachalnie równoważąc goryczkę, a przy okazji nie pozostawiając wrażenia niedosytu. Sama goryczka, mocno ściągająca o długim, doprowadzającym niemal do paraliżu języka finiszu. W recepturze zastosowano chmiele angielskie i amerykańskie w proporcji 1:1 czyli fifty-fifty i całkiem dobrze przysłużyło to temu trunkowi. Angielskie zdają się odpowiadać za głębokość goryczy, zamorskie zaś, za klasyczny aromat. Warto jeszcze wspomnieć o kwiatowej nucie wyczuwalnej w smaku i zapachu - uwodzi! Zasługa w tym chmielenia na zimno, którego w tym przypadku nie pożałowano.

Po pierwszej przygodzie z browarem pod szyldem diamentowego misia czyli nieciekawie zapowiadającym się prologu degustacji, kamień spada z serca. Presidential IPA to świetny trunek, rasowy codzienny wymiatacz, który wzorem szalonego i przewrotnego  ninja będzie atakował nasze zmysły, nie czyniąc szczególnych szkód.
4.96 vol / B+

środa, 9 stycznia 2013

Feldschlößchen Urbock

Należący onegdaj do Carlsberga browar z Drezna wrócił do macierzy i znalazł się pod skrzydłami Frankfurter Brauhaus. Co to oznacza dla drezneńskiego przybytku? Chyba niespecjalnie wiele, bardziej świadczy o kryzysie wielkich w Europie.

Przede mną butelka z solidną niemiecką etykietą, niespecjalnie wyróżniająca się spośród tłumu niemieckich piw. Niemniej jednak postać czeladnika dzierżąca dwa pokaźne kufle w dłoni, w czerwonej koszuli z wyhaftowanym emblematem "f" na piersi, budzi sympatię. Urbock to wg definicji to mocniejsza wersja stylu bock, choć w tym przypadku nie do końca mamy do czynienia z normatywnym podejściem do tematu. Wszak z łatwością możemy wskazać koźlaki o podobnej zawartości alkoholu.

 Kolor ciemnej miedzi połyskujący brązowymi blikami. Piana drobnoziarnista, niewysoka choć trwała skrywa toń trunku. W zapachu dominują estry owocowe - trochę śliwki, całkiem sporo wiśni do tego nuty karmelowe i delikatny kwasek alkoholu. Piwo jest pełne i kremowe, w połączeniu z pianą wydaje się syropem zwłaszcza, że słód tutaj dyskretnie dominuje, a goryczka stanowi jedynie dopełnienie harmonii. Karmelowe aromaty są głębokie, lekka spalenizna przedostaje się do finiszu i rywalizuje tam z goryczką, ale generalnie ten finisz przebiega mimochodem i dość leniwie. W słodzie swoją obecność sygnalizuje aromatyczna wiśnia, suszona śliwka, akcenty chleba razowego i winne tło. Czyni to z drezneńskiego specjału piwo wyraziste i dedykowane do degustacji deserowej, dajmy na to przy błyskającym ogniem kominku. Wychylenie kufla nie tylko wprawi cię w dobry humor (alkoholu trochę w tym jest), ale z pewnością dodatkowo wypełni żołądek dodatkową treścią , więc na niedosyt nie będziecie narzekać.


Jeśli degustujesz w mocnych, ciemnych piwach, ten urbock przypadnie ci do gustu, dla całej reszty będzie solidną propozycją, lecz - nie wykluczam - raczej jednorazową. Zasłużone B.
7.0 vol / B

piątek, 4 stycznia 2013

Diamond Bear Southern Blonde

Piwo wprost z rodzinnego stanu Billa Clintona, Arkansas nie zachwyca. Na szczęście w lodówce chłodzą się jeszcze dwa inne produkty browaru, więc nie można narzekać.

Minął czas świątecznych bzdetów, nudny, osowiały okres przepełniony ględzeniem o rodzinnych tradycjach i magicznych, dobrych uczynkach, z kolędami w hipermarketach i ciągnącymi się reklamami z tv w tle. Kto mógł opisywał wrażenia z degustacji piw uwarzonych na tę okoliczność, komu się udało, wystrzegał się ich jak diabeł święconej wody. Zwyczaj podkręcania śruby i podbijania grudniowej gorączki dotyczy także browarów, które gdzie tylko mogą walą te cholerne korzenne przyprawy, atakując w oczy zielono-czerwonymi etykietami. Uff... Jako zwolennik racjonalnego podejścia do tych kwestii, ignoruję falsyfikaty podsuwane przez zasady rynku, a piwo będzie dla mnie zawsze piwem, bez względu na moment jego zakupu. Nie ulegam wymuszonym nastrojom, nie wierzę w sztuczną mgłę i zimnym okiem staram się ogarniać rzeczywistość. Żaden trunek nie dostanie u mnie bonusa tylko z tego powodu, że został wypuszczony w odpowiednim momencie, właściwej etykiecie i z modnymi świątecznymi ingredientami. Albo będzie dobry, albo nie. Zresztą gdzie jest tego granica? Święto zmarłych - pumpkin ale, Boże Narodzenie - christmas ale... aż strach pomyśleć czym nas uraczą np. 1 grudnia (przypominam: Światowy Dzień AIDS).


Święta to także czas podróży i to dzięki temu wzbogaciłem się o trzy produkty małego amerykańskiego browaru Diamond Bear, ulokowanego w samym sercu stanu Arkansas, Little Rock. Na pierwszy ogień wybrałem Southern Blonde, czyli amerykańską wersję/wariację na temat niemieckiego pilznera. Jak informuje strona domowa browaru, trunek ten ma 11.5 Blg i 4,14 procent alkoholu, a nachmielony został niemieckim Perle i czeskim Saaz.



W kuflu pieni się słomkowy płyn, tak niewiarygodnie jasny i sklarowany, że przypomina raczej ice-lagery niż klasyczne pilznery. Piana niestety nie zdążyła specjalnie owładnąć powierzchni, a w zapachu wyraźnie da się odczuć DMS. Pierwszy łyk przynosi znudzenie i rozczarowanie. Piwo jest mało treściwe, bez charakterystycznych dla słodu pilzneńskiego aromatów - chlebowych czy miodowych, zaledwie gdzieś na horyzoncie majaczy coś co ogólnie można by nazwać szeroko słodowym tłem. Jak na deklarowany ekstrakt trochę to za mało. Oczywiście podobnie jak w zapachu w smaku nuty maślane również są zauważalne, a w połączeniu z dość intensywnym chmielem, tworzą mieszaninę niezbyt atrakcyjną.
Goryczka jest tutaj ślamazarna, przyciężkawa i zdecydowanie za tępa, egzystuje poza trunkiem, jakby wysforowanie się przed orkiestrę było jej ulubionym zajęciem. Ponadto zanika dość szybko, finisz rachitycznie ględzi o pójściu do domu, a degustatora łapie w kleszczowy uścisk rutyna. Mało to się różni od eurolagerów, walor pijalności także niewielki, a by się "przydymić" dla zapomnienia są zdecydowanie lepsze trunki. Pomiędzy C a C+, ale z uwagi na długi i męczący lot C+ :) 
4.1 vol / C+
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...