Raczej nie ma obowiązku pisać krótkiej refleksji noworocznej dokładnie początkiem stycznia, dlatego odwracając przewrotnie przyzwyczajenia, czynię to końcem pierwszego w roku miesiąca.
Jeśli komuś wydaje się, że istnieje coś takiego jak piwna
kultura, z pewnością jest w tej mniejszości, która sączy piwo w gwarnej knajpie
serwującej trunki z co najmniej sześciu kijów, przejawiając na swojej
szlachetnej twarzy błogi refleks, oznajmiający rozgadanej gawiedzi – ja wiem po
co tutaj jestem, ale wy? Ilu takich indywiduów możemy spotkać? Przynajmniej
jednego na wieczór. I choć jest on zaledwie promilem klienteli, pompuje swoje przekonania
w radosną atmosferę bachusowych obrządków. Żeby tylko stanęło na tym… Obok
niego, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki materializują się lekko
ślamazarni poplecznicy, którzy w aurze naszego guru potrafią z siebie wykrzesać
wszystkie cudownie objawione, banalne prawdy, zachowując należytą rezerwę wobec
postaci centralnej.
Po co o tym piszę? Czy warto wylewać kubeł zimnej wody na
rozentuzjazmowaną grupę wyznawców? Czy sprowokuje ich to do normalnej,
trzeźwiej oceny zjawiska? Pewnie nie, ale zawsze warto próbować.
Jak wspomniałem na początku (w sposób nieco zawoalowany),
istotą piwa jest dobra zabawa – to dla niej i dla 99 procent bywalców knajp,
warzy się złocisty trunek. Nie muszą oni znać szczegółów, receptur, nie muszą podawać definicji stylów. Nie chcą się zastanawiać
- żeby sięgnąć po przykłady spoza piwowarstwa - nad związkiem win claret z
Bordeaux albo czy burčák to czeski (morawski) odpowiednik beaujolais. Wystarczy
że rozróżniają szkocką single malt od blended i już jakoś sobie dadzą radę,
bazując na własnych zmysłach i jako takim doświadczeniu. Oczywiście pogłębianie
wiedzy nie jest niczym złym i przyjemnie jest spotkać uświadomionego
degustatora, ale fetyszyzacja tej wiedzy zaczyna nosić znamiona dość poważnych
kompleksów. Oto ja znalazłem się w uprzywilejowanej grupie, która posiadła
tajemnicę, operuje unikatowymi insygniami i porozumiewa się ezoterycznym kodem.
Nie od dziś wiadomo, że silna potrzeba identyfikacji ze skodyfikowaną grupą, to
nie tylko tęsknota za byciem porządnym harcerzem.
Pisząc bloga zawierającego piwne recenzje musisz zmagać się
z takimi zjawiskami. Nie piszę tych słów w fałszywej skromności – głównym
zagrożeniem w tej perspektywie jest bowiem sam autor i jego nieokiełznane ego.
Jeśli ulegniesz destrukcyjnemu samozadowoleniu, kiedy stracisz sprzed oczu cel,
który przyświecał ci gdy zaczynałeś swoją przygodę, niechybnie zaczniesz dłubać
przy swoim emploi, odziejesz się w koszulkę własnej produkcji, nie poczujesz
drżenia ręki w czasie recenzowania samego siebie, zasiądziesz przed ekranem
internetowej kamerki i w konsekwencji staniesz po drugiej stronie, gdzie
bufonada scala się z nadętą śmiesznością. Stworzysz się i wykreujesz in spe. A że będzie
to całkiem marudne, mało ciekawe, raczej drętwe i zbyt oderwane od istoty
sprawy, pozostanie ci w tej knajpie rola niedostępnego, marsowego guru, pośród
rozbawionych chłopców i dziewczyn, chcących lepiej się poznać przy kuflu
dobrego piwa.
100% zgody. I bardzo zgrabnie wyrażone. Lans typu opisanego w tekście skutkuje jednak pogardliwym uśmieszkiem na ustach niewielu, wszak "głupia publika łyka i łyka". Liczy się efektywność, a wówczas bufonadę łatwo zracjonalizować. Piwo, pokojowy "wyrównywacz" właśnie, staje się trampoliną dla własnego ego. To wszystko to pokłosie tego, że nowoczesny człowiek zatraca miarę rzeczy i popada w swego rodzaju fetyszyzm, co go nota bene cofa do praktyk prymitywnych wspólnot. Takie oblicze postępu.
OdpowiedzUsuń