Na etykiecie jelonek chłodnym okiem wpatruje się w patrzącego nań piwosza. Reszta grafiki utrzymana została w równie beznamiętnej stylistyce. O amerykańskim rodowodzie zawartości ma świadczyć szeryfowy krój głównych liter i sama nazwa, mająca jednak więcej wspólnego z używkami nieco odmiennymi od alkoholu. Niemniej jednak w tej minimalistycznej oprawie Crackowi jest całkiem do twarzy. Pracownia Piwa to podkrakowska inicjatywa, której uwagę zdecydowanie warto poświecić, zwłaszcza że zdecydowano się w tym przypadku na produkcję piwa we własnym browarze, co wśród młodych, polskich przedsięwzięć nie jest zbyt popularne, a ja - kilkakrotnie już to podkreślałem, darzę sympatią browarników warzących swoje specjały w osobistej warzelni.
Wysycenie niewielkie, piana również nie imponuje. W zasadzie oczekiwana i nadzwyczaj pożądana kremowa kołderka znika natychmiast, co podbija smutek związany z końcem lata. No cóż, wszystko kończy się i zaczyna, zaklęty krąg cykli tarmosi nasze wnętrze, ale koniec końców to on wymusza mozolny ruch ku przyszłości. Jeśli niemile zaskakuje wspomniana piana, to cześć należy oddać zapachowi, który odrobinę ewoluuje, zmienia swoje natężenie i skład. Początkowo uderza zwiewny podmuch iglastego lasu, następnie ujawnia się gorzka czekolada, karmel i nade wszystko odstana, zimna kawa.
Pierwszy łyk zwiastuje małą ucztę. płyn jest aksamitny i oleisty, z powodzeniem rekompensuje brak kremowej pianki. Ciało piwne, czyli słodowa część, całkiem ponad średnią, wyraźnie ciążąc w stronę pełnej. Żeby oddać sprawiedliwość ocenie należy wyraźnie zaznaczyć, że ów słód nazbyt skomplikowany nie jest, i niespecjalnie chce uchodzić za zbożowego erudytę. Przede wszystkim czujemy lekko przydymione, podpalane nuty i spopieloną kawę okraszoną śladową ilością gorzkiej czekolady. Trochę brakuje karmelizacji. Goryczka natomiast - jak przystało na gatunek - nad wyraz rozbujana i to ona raczy w tym specjale grać pierwsze skrzypce. Początkowo silnie kwaskowy akord świeżych igieł, pestkowego grapefruita i mniszka lekarskiego, finiszuje bardzo długo, dominując zdecydowanie nad słodem, tłamsząc go po prawdzie i przechodząc dodatkowo aromatyczny flirt z drewnianą nutą. Ta chmielowa hegemonia nieco przytłacza, zrzucając na biedne barki degustatora uciążliwy bagaż IBU. Wniosek: receptura wymaga doszlifowania i konsumenckiego zbalansowania (czytaj: ugładzenia).
Pod koniec - kiedy smak zaczyna przemawiać do nas już tylko wersalikami, spokojnie moglibyśmy przyjąć cios tępym narzędziem w sam środek czaszki, zapewne przy tym nie jęknąwszy. Dla miłośników bezwzględnych rewolwerowców przemierzających dzikie prerie może być uczta, dla koneserów klasycznych stoutów już niekoniecznie, choć hände hoch raczej nie zaliczą.
4.7 vol / B
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz