W latach wczesnej młodości, odwiedzając znajomych na Dolnym Śląsku z okolic Bolesławca, słyszałem o piwie Lwówek niemal epickie opowieści. Każdy z nas (w odpowiednim wieku) ma takie wspomnienia wyryte w pamięć przy okazji degustacji regionalnych piw. Były to czasy kiedy fetysz wzrostu nie omamił ekonomicznych dusz, a lokalne przedsiębiorstwa zapewniały zatrudnienie społeczności. Przymykano oko na jakość, dumnie obnosząc się w towarzystwie swoim regionalnym cudem. Oczywiście były to czasy kiedy browar regionalny znaczył trochę coś innego niż teraz, był konkretnym miejscem, w którym pracował wujek, daleki kuzyn, czy kolega. Nie miał wiele wspólnego z reklamowym sloganem stworzonym na potrzeby marketingowej ściemy.
Miałem w tej przeszłości okazję degustować Lwówka, ale jego smak ugrzązł w pomroce (także alkoholowej) dziejów. Dzisiaj Lwówek został przywrócony do życia, zmartwychwstał - używając wyświechtanego zwrotu - jak Feniks z popiołów i na dobre zadomowił się na rynku. Sztuki tej dokonał potentat wśród małych czyli Browar Ciechan. A inicjatywa to całkiem przyjemna i szlachetna, gdyż oprócz marki otworzono także podwoje warzelni w dolnośląskim miasteczku i co za tym idzie powstało trochę nowych miejsc pracy. Czy cały szum wart jest uwagi? Czy za wzniosłą ideą poszedł produkt, dorównujący ambicji jej twórców?
Po otwarciu butelki uderza w nozdrza diacetyl, nie nadmiernie, ale zdecydowanie wyraźnie. Po przelaniu do kufla pojawia się drobnoziarnista, biała piana, w wystarczającej pokrywie. Opada po jakimś czasie, ale nie zanika. Wysycenie niezbyt wyraźne, ale kolor wzorcowy, jasny niczym sierpniowy promień słońca. Smak zawodzi. Nie ma tragedii, ale do przeciętności dość daleko. Warto pochwalić za odpowiedni poziom słodu i goryczki w finiszu, ale poza tym mamy zdecydowanie za dużo mankamentów. Po pierwsze lekko zatęchła nuta towarzysząca podczas degustacji od początku do końca. Po drugie diacetyl nie podkreśla radośnie słodu, raczej ewoluuje w stronę trochę zjełczałego masełka. Po trzecie goryczka raczej tępa, wysuszająca, co samo w sobie nie jest złe, ale zbyt monotonne, przydałaby się odrobina orzeźwiającej ziołowości. Po trzecie i decydujące - mała pijalność, co dla lagera jest gorsze niż wyrok śmierci. Dodatkowo w smaku pojawiają się chlebowe nuty, trochę siana, a nawet suchego drzewa, jednakże trochę to chaotycznie i niezbyt poukładane.
Na domiar złego niezbyt gustowna etykieta oryginalnością również nie grzeszy, penetrując rejony bylejakości, tak powszechne wśród polskich birodizajnerów.
Baaaaardzo przeciętnie.
5.5 vol / C+
PS Ponad dwa lata temu piwo to gościło już na tym blogu. Wtedy miało inne opakowanie i zdecydowanie zawyżoną ocenę. A może smakowało także inaczej?
środa, 1 maja 2013
czwartek, 18 kwietnia 2013
Tucher Dunkels Hefe Weizen (suplement)
Zawsze myślałem, że ciemny weizen to taka trochę fanaberia, usprawiedliwienie dla wstydliwych facetów gustujących w pszenicznych piwach. Wszak ten styl to raczej domena słabszej płci (choć zupełnie nie rozumiem tego stereotypu). Ciemniak pszeniczny jeszcze jakoś ujdzie w samczym towarzystwie i korzystając z tego alibi prawdziwy mężczyzna może raczyć się owocowymi aromatami. Jeśli jest to przedstawiciel wprost z Bawarii, z historycznego browaru, ujmy na honorze z pewnością nie będzie.
Po otwarciu mamy dominujący zapach bananów podbitych drożdżowym tłem. Ten zapach - trzeba to z przyjemnością oddać - jest całkowicie naturalny, w przeciwieństwie do co poniektórych braciszków trącących czasami nieco chemicznym profilem tego zacnego owocu. Kolor trunku wspaniały, mocnej herbaty z miodem (ta cecha z racji jednolitego zmętnienia, pięknie matowego), do tego piana drobnoziarnista, zbita i gęsta jak krem. Utrzymuje się przez cały czas, a jej złamana biel malarsko koreluje z teksturą.
Smak zdecydowanie archetypiczny. Wzorzec ciemnej pszenicy, jeśli gdzieś takowy istnieje, spokojnie mógłby zostać pomylony z Tucherem. Ciemny weizen różni się od jasnego większą treściwością (choć nie jest to reguła) i w tym przypadku owa pełnia została podkreślona choć nie do tego stopnia by zatracić immanentne dla tego stylu orzeźwienie. Najpierw słód - banany naturalne, nienachalne i zrównoważone, jakby piwowar dyskretnie trzymał je w cuglach. Potem goździki podkreślające lekko frywolny charakter i leniwe cytrusy - mocno okiełznane. Na koniec kremowa chlebowość drożdży i niewielka goryczka w finiszu. Jeśli szukać wad - to z pewnością ta szkolna układność i brak nuty szaleństwa. Dla niektórych trącić to będzie nudą, inni docenią stonowanie. Jak widać po ocenie, należę do tej drugiej grupy (co jest wynikiem chyba mojego odejścia od pszenic, jako stylu jednego z najbardziej ulubionych, w związku z czym poprawność staje się dla mnie kryterium pierwszorzędnym).
Pije się toto niesłychanie przyjemnie, odnosząc wrażenie obcowania z pierwszą liga stylu. Z kija smakuje jeszcze lepiej dlatego zachęcam do degustacji nie tylko fanów.
PS Dwa lata temu dokonałem degustacji tego piwa i moje doznania były podobne (tak jak i ocena), choć nie tak rozbudowane. Wydaje się, że polubiłem Tuchera.
5.2 vol / B+
Po otwarciu mamy dominujący zapach bananów podbitych drożdżowym tłem. Ten zapach - trzeba to z przyjemnością oddać - jest całkowicie naturalny, w przeciwieństwie do co poniektórych braciszków trącących czasami nieco chemicznym profilem tego zacnego owocu. Kolor trunku wspaniały, mocnej herbaty z miodem (ta cecha z racji jednolitego zmętnienia, pięknie matowego), do tego piana drobnoziarnista, zbita i gęsta jak krem. Utrzymuje się przez cały czas, a jej złamana biel malarsko koreluje z teksturą.
Smak zdecydowanie archetypiczny. Wzorzec ciemnej pszenicy, jeśli gdzieś takowy istnieje, spokojnie mógłby zostać pomylony z Tucherem. Ciemny weizen różni się od jasnego większą treściwością (choć nie jest to reguła) i w tym przypadku owa pełnia została podkreślona choć nie do tego stopnia by zatracić immanentne dla tego stylu orzeźwienie. Najpierw słód - banany naturalne, nienachalne i zrównoważone, jakby piwowar dyskretnie trzymał je w cuglach. Potem goździki podkreślające lekko frywolny charakter i leniwe cytrusy - mocno okiełznane. Na koniec kremowa chlebowość drożdży i niewielka goryczka w finiszu. Jeśli szukać wad - to z pewnością ta szkolna układność i brak nuty szaleństwa. Dla niektórych trącić to będzie nudą, inni docenią stonowanie. Jak widać po ocenie, należę do tej drugiej grupy (co jest wynikiem chyba mojego odejścia od pszenic, jako stylu jednego z najbardziej ulubionych, w związku z czym poprawność staje się dla mnie kryterium pierwszorzędnym).
Pije się toto niesłychanie przyjemnie, odnosząc wrażenie obcowania z pierwszą liga stylu. Z kija smakuje jeszcze lepiej dlatego zachęcam do degustacji nie tylko fanów.
PS Dwa lata temu dokonałem degustacji tego piwa i moje doznania były podobne (tak jak i ocena), choć nie tak rozbudowane. Wydaje się, że polubiłem Tuchera.
5.2 vol / B+
niedziela, 7 kwietnia 2013
Kloster Scheyern Weisse Hell
Pszeniczne piwa, kiedyś jedne z moich najulubieńszych trunków, zostały na tym blogu trochę zaniedbane. Nie wynika to ze zmiany moich preferencji, a raczej z braku nowych nabytków pszenicznych. Poratował mnie w tej materii dobry przyjaciel i dzisiaj opiszę weizena z całkiem znanego browaru, którego produkty już gościły na tych łamach.
W zapachu mamy klasykę stylu - banany, goździki i nienachalnie maślane drożdże. Płyn koloru słomkowego pięknie wypełnia swą mętnością kufel. Piana gęsta i długodystansowa, idealnie biała, klei się do szkła niczym naklejka do zeszytu. Po pierwszym łyku przychodzi nagła refleksja, że neutralny niemiecki chmiel (zapewne Spalt) można by zastąpić eksperymentalnie jakąś odmianą dodającą nieco owocowych estrów. Niekoniecznie egotycznych. W Kloster Sheyernie Pojawia się niecą tępawy smak, trochę przypominający tekturę, choć nie w samej istocie, a raczej teksturze trunku. Wyczuwamy wyraźne banany, goździki i orzeźwiające cytrusy, ale podszyte to jest pewną nudnawą słodowością. Trzeba jednak oddać, że owa monotonność nie występuje podczas każdego kolejnego przechylenia kufla - raczej pojawia się znienacka wnosząc niepotrzebne komplikacje. Finisz liściasty, delikatnie tytoniowy i niezbyt długi.
Rekapitulując: weizen z Sheyern jest piwem solidnym, ale przeciętnym. Zdecydowanie przynudzającym, choć bez przygany. Spokojnie uda się wychylić kufel w towarzystwie, nie polecam jednak natychmiastowej repety. Trochę także zawodzi cecha, której bonusowo oczekuję od pszeniczniaków - czyli gaszenie pragnienia. W tym przypadku suche gardło znika raczej przez zmęczenie kubków smakowych niż przez sam orzeźwiający charakter piwa. Niemniej jednak B się należy.
5.2 vol / B
W zapachu mamy klasykę stylu - banany, goździki i nienachalnie maślane drożdże. Płyn koloru słomkowego pięknie wypełnia swą mętnością kufel. Piana gęsta i długodystansowa, idealnie biała, klei się do szkła niczym naklejka do zeszytu. Po pierwszym łyku przychodzi nagła refleksja, że neutralny niemiecki chmiel (zapewne Spalt) można by zastąpić eksperymentalnie jakąś odmianą dodającą nieco owocowych estrów. Niekoniecznie egotycznych. W Kloster Sheyernie Pojawia się niecą tępawy smak, trochę przypominający tekturę, choć nie w samej istocie, a raczej teksturze trunku. Wyczuwamy wyraźne banany, goździki i orzeźwiające cytrusy, ale podszyte to jest pewną nudnawą słodowością. Trzeba jednak oddać, że owa monotonność nie występuje podczas każdego kolejnego przechylenia kufla - raczej pojawia się znienacka wnosząc niepotrzebne komplikacje. Finisz liściasty, delikatnie tytoniowy i niezbyt długi.
Rekapitulując: weizen z Sheyern jest piwem solidnym, ale przeciętnym. Zdecydowanie przynudzającym, choć bez przygany. Spokojnie uda się wychylić kufel w towarzystwie, nie polecam jednak natychmiastowej repety. Trochę także zawodzi cecha, której bonusowo oczekuję od pszeniczniaków - czyli gaszenie pragnienia. W tym przypadku suche gardło znika raczej przez zmęczenie kubków smakowych niż przez sam orzeźwiający charakter piwa. Niemniej jednak B się należy.
5.2 vol / B
czwartek, 21 marca 2013
Primator Stout (suplement)
Z cyklu powtórka z rozrywki, dzisiaj będzie stout z Primatora. Minął dość długi czas od ostatniej degustacji tego dżentelmena, a smaki i doświadczenie mają to do siebie, że lubią się zmieniać. Browary także - pomimo, albo właśnie w związku z kontrolą jakości - modyfikują receptury. Jaki zatem jest ciemniak z Nachodu?
Po otwarciu butelki w nozdrza uderza zapach chmielu, a w następnej kolejności dopiero do głosu dochodzą charakterystyczne dla stylu aromaty palonego słodu. Po przelaniu do kufla na powierzchni formuje się pokaźna beżowa piana, całkiem przy tym apetyczna. Kolor diablo czarny, dopiero gdy skierować z kontry mocny strumień światła w szkło, pojawiają się ciemnorubinowe bliki.
Smak wybitnie wytrawny. Nie ma tutaj ni grama słodyczy. Panoszy się zawadiacko mocna goryczka. Intensywna, głęboka. nieco ściągająca i długo finiszująca. Słód do tego stopnia został zdominowany przez chmiel i palone nuty (one także nadają intensywności goryczy), że dopiero w finiszu przebija się nieśmiałe do przodu. Z owych palonych nut wyodrębnić możemy, gorzką czekoladę i wybitnie kawowe ślady. Całość raczej lekka w stronę półpełnej, zdecydowanie pijalna i sesyjna. Mając na uwadze wytrawność, wysoki poziom IBU i lekkość stout Primatora posiadł jeszcze jedną cechę, nieczęsto spotykaną wśród "ciemniaków" - jest on orzeźwiający. Nie rości sobie pretensji do zastąpienia schłodzonego pilznera, ale jednak ukoić w upalne dni zapewne potrafi.
Dwa lata temu oceniłem to piwo zdecydowanie za nisko, zarzucając mu odosobnienie goryczki od całości. Nie miałem racji (jak to zwykle bywa z osądami z przeszłości). Stout Primatora to świetne piwo na każdą okazję, i jestem dodatkowo przekonany, że jego wersja z kija spokojnie może dorównywać ikonom stylu.
4.7 vol / B+
Po otwarciu butelki w nozdrza uderza zapach chmielu, a w następnej kolejności dopiero do głosu dochodzą charakterystyczne dla stylu aromaty palonego słodu. Po przelaniu do kufla na powierzchni formuje się pokaźna beżowa piana, całkiem przy tym apetyczna. Kolor diablo czarny, dopiero gdy skierować z kontry mocny strumień światła w szkło, pojawiają się ciemnorubinowe bliki.
Smak wybitnie wytrawny. Nie ma tutaj ni grama słodyczy. Panoszy się zawadiacko mocna goryczka. Intensywna, głęboka. nieco ściągająca i długo finiszująca. Słód do tego stopnia został zdominowany przez chmiel i palone nuty (one także nadają intensywności goryczy), że dopiero w finiszu przebija się nieśmiałe do przodu. Z owych palonych nut wyodrębnić możemy, gorzką czekoladę i wybitnie kawowe ślady. Całość raczej lekka w stronę półpełnej, zdecydowanie pijalna i sesyjna. Mając na uwadze wytrawność, wysoki poziom IBU i lekkość stout Primatora posiadł jeszcze jedną cechę, nieczęsto spotykaną wśród "ciemniaków" - jest on orzeźwiający. Nie rości sobie pretensji do zastąpienia schłodzonego pilznera, ale jednak ukoić w upalne dni zapewne potrafi.
Dwa lata temu oceniłem to piwo zdecydowanie za nisko, zarzucając mu odosobnienie goryczki od całości. Nie miałem racji (jak to zwykle bywa z osądami z przeszłości). Stout Primatora to świetne piwo na każdą okazję, i jestem dodatkowo przekonany, że jego wersja z kija spokojnie może dorównywać ikonom stylu.
4.7 vol / B+
środa, 20 marca 2013
Tucher Pils

Zapach całkiem przyjemny, świeży powiew lupuliny w aliansie z chlebowymi i kwaskowymi nutami. Piana grubości męskiego kciuka utrzymuje się długo i oblepia szkło, wysycenie spore i radosne - niezliczone gromady bąbelków przemierzają toń trunku. Kolor jasno złoty, niemal z białawym podbiciem, rozświetla kufel słoneczną aurą. Po przechyleniu kufla w ustach rozpływa się klasyczny pils, choć wzorzec został lekko przełamany. Słód mocno kwaskowy, jakby kilka dni spędził na przytulankach z cytrynową skórką i owa egzotyczność wyraźnie zostaje w kompozycji przywołana. Do tego dalekie estrowe tony - coś na kształt czereśni. Nie wiem czy to ewokacja tych kojarzonych z wiosną i latem owoców, ale coś jest wyraźnie na rzeczy. Goryczka do tego całkiem spora, głęboka choć lekka i niezbyt dominująca. Jej wspaniała ziołowość i kwiecistość niesie obraz zielonej łąki. Finisz długi, trzymający w napięciu do ostatniej chwili jak porządny thriller.
Bawarski specjał zwiastuje ciepłe miesiące wypełnione krwistoczerwonymi pasmami zachodzącego, letniego słońca i palonych przy tej okazji ognisk. W tych okolicznościach można Tuchera wypić z całą pewnością więcej niż 4. W zimowe wieczory będzie co wrażliwszych meteoropatów raczej drażnił, gdyż każdy jego atrybut skradziony został radosnej porze roku, kiedy serce i dusza rwie się do przodu. Piwo zdecydowanie do eleganckiego spożycia, a nie kominkowej degustacji. Niemniej jednak B+ całkiem zasłużone i zdecydowanie mocne.
5.0 vol / B+
czwartek, 14 marca 2013
Bernard Sváteční Ležák
Bernard stara się utrzymać kurs wyznaczony przez właściciela po 1991 roku - łączy w sobie dyskretną choć zdecydowaną promocję z trunkami kojarzonymi jednoznacznie z czeską krainą. Wystarczy jeden rzut oka choćby na internetową stronę domową browaru by zauważyć nieco korporacyjny sznyt i pełen rozmachu prowadzony marketing. Portfolio wypełnione zostało w przeważającej części niepasteryzowanymi pilznerami, od klasycznej desitki po tmave. Bernard stara się również być obecny na zagranicznych rynkach, w czym zdecydowanie ma pomóc nasz dzisiejszy bohater Bernard Svatecni Lezak zwany w Europie Celebration Lager.
Dedykowana stylowa butelka (krachla) i etykieta utrzymaną w stonowanych kolorach (całość prezentuje się nad wyraz elegancko, choć próżno doszukiwać się tutaj - co zrozumiałe zważywszy na grupę docelową - jakiejkolwiek rewolucji designerskiej) skrywa w sobie złoty płyn, który po przelaniu do kufla nie imponuje pianą. W zapachu wyraźnie uderza diacetyl po którym do głosu dochodzą kremowe drożdże. To skondensowanie maślanych aromatów wnosi w serce nieco niepokoju, lecz być może wynika ze zwykłego nagromadzenia w wolnej przestrzeni pomiędzy trunkiem a uszczelką rzeczonych lotności. W smaku jest nieco lepiej. Diacetyl stara się jak może dopełniać całości, ale czasem wychodzi za bardzo przed szereg. Goryczka wyróżnia piwo z tłumu, lekko wysuszająca, leczniczo ziołowa, z głębokim pestkowym finiszem. Słód niezbyt wyraźny, mocno zwarty i ledwo wyczuwalnymi estrami, które nabierają kształtów w obliczu pestkowego finału. Zdecydowanie finisz podnosi ocenę Bernarda. Tak spokojnego dialogu dwóch przeciwstawnych żywiołów - trawiasto-ziołowo-pustynnego chmielu i owocowych posmaków z wyraźnie (przynajmniej dla mnie) wyczuwalną morelą, nie spotkałem dawno. Trochę szkoda, że te ciekawe owocowe nuty są zdominowane przez chmiel. Oczywiście przyczyna tego nie jest sama lupulina, ale raczej mała treściwość Bernarda, która mimo wszystko, powinna być odrobinę większa. Mamy zatem piwo dwubiegowe: na pierwszym biegu nieco jednostajne z chwilami fałszywymi akordami maślanego instrumentu, ale gdy znika już za zakrętem, wrzuca bieg drugi bardziej finezyjny i rześki nie pozwalający odpłynąć wspomnieniom słonecznych, letnich dni.
Bernard nie należy do najwybitniejszych czeskich browarów, zdarzają mu się potknięcia (choćby seria piw owocowych), ale z całych sił stara się trzymać swój poziom. Miejmy nadzieję, że jego droga będzie wiodła tylko ku lepszemu. Solidne B.
5.0 vol / B
PS Cena tego piwa w polskich sklepach woła o pomstę do nieba (8 zł). Na szczęście za naszą granicą (a mam ten przywilej, że jest ona dla mnie tuż, tuż) można nabyć butelkę za przyzwoitą cenę.
Dedykowana stylowa butelka (krachla) i etykieta utrzymaną w stonowanych kolorach (całość prezentuje się nad wyraz elegancko, choć próżno doszukiwać się tutaj - co zrozumiałe zważywszy na grupę docelową - jakiejkolwiek rewolucji designerskiej) skrywa w sobie złoty płyn, który po przelaniu do kufla nie imponuje pianą. W zapachu wyraźnie uderza diacetyl po którym do głosu dochodzą kremowe drożdże. To skondensowanie maślanych aromatów wnosi w serce nieco niepokoju, lecz być może wynika ze zwykłego nagromadzenia w wolnej przestrzeni pomiędzy trunkiem a uszczelką rzeczonych lotności. W smaku jest nieco lepiej. Diacetyl stara się jak może dopełniać całości, ale czasem wychodzi za bardzo przed szereg. Goryczka wyróżnia piwo z tłumu, lekko wysuszająca, leczniczo ziołowa, z głębokim pestkowym finiszem. Słód niezbyt wyraźny, mocno zwarty i ledwo wyczuwalnymi estrami, które nabierają kształtów w obliczu pestkowego finału. Zdecydowanie finisz podnosi ocenę Bernarda. Tak spokojnego dialogu dwóch przeciwstawnych żywiołów - trawiasto-ziołowo-pustynnego chmielu i owocowych posmaków z wyraźnie (przynajmniej dla mnie) wyczuwalną morelą, nie spotkałem dawno. Trochę szkoda, że te ciekawe owocowe nuty są zdominowane przez chmiel. Oczywiście przyczyna tego nie jest sama lupulina, ale raczej mała treściwość Bernarda, która mimo wszystko, powinna być odrobinę większa. Mamy zatem piwo dwubiegowe: na pierwszym biegu nieco jednostajne z chwilami fałszywymi akordami maślanego instrumentu, ale gdy znika już za zakrętem, wrzuca bieg drugi bardziej finezyjny i rześki nie pozwalający odpłynąć wspomnieniom słonecznych, letnich dni.
Bernard nie należy do najwybitniejszych czeskich browarów, zdarzają mu się potknięcia (choćby seria piw owocowych), ale z całych sił stara się trzymać swój poziom. Miejmy nadzieję, że jego droga będzie wiodła tylko ku lepszemu. Solidne B.
5.0 vol / B
PS Cena tego piwa w polskich sklepach woła o pomstę do nieba (8 zł). Na szczęście za naszą granicą (a mam ten przywilej, że jest ona dla mnie tuż, tuż) można nabyć butelkę za przyzwoitą cenę.
Subskrybuj:
Posty (Atom)