Sznaps z piwem to wynalazek dla co bardziej niecierpliwych amatorów wirującej głowy. Wśród doświadczonych bywalców imprez oldschoolowych (czyli tych z lat 80 ubiegłego wieku) nazywany z lubością i nostalgią u-bootem, gdyż jak wiadomo ta łódź podwodna nie tylko swobodnie przemieszczała się pośród toni mórz i oceanów, ale dodatkowo zaopatrzono ją w niezwykle wybuchowe niespodzianki. Spożywało się toto w knajpach dolewając wprost do kufla (zazwyczaj pod stołem, by zakonspirować się przed czujnym wzrokiem barmana) lub bardziej oficjalnie zatapiając kieliszek okowity w złotej toni. Następnie przechylało się naczynie w taki sposób by sznaps w otoczeniu piwa rozgrzewał nasze trzewia.
Tyle przydługiego wstępu, choć uzasadnionego. Dzisiaj przede mną czeski specjał - RaFun, czyli przedstawiciel ginącego gatunku łodzi podwodnych wypełnionych wódką. 7% alkoholu nie jest odurzająco wysokie, przynajmniej w kontekście klasycznych u-bootów, ale w odniesieniu do piwa jest to już wartość całkiem spora. Plasuje ona ten trunek gdzieś w okolicach czerwonej skali na wymyślonej przeze mnie naprędce "piwnej wadze". Na etykiecie śmieje się do nas młody człowiek, zasłaniający sobie obsceniczne (nic tak nie gorszy jak golizna:) nagie sutki, zielonymi kępami trawy. Nie ma wątpliwości do kogo skierowano ten napitek.
Po otwarciu wierci nam w nosie chlebowy zapach, z niewielkim chmielem i wyczuwalną alkoholową wonią. Po przelaniu do kufla ukazuje się sklarowany płyn w złotym kolorze, z niewielką pianą, a w powietrzu dodatkowo gości przyjemny słodowy aromat minimalnie podbity śladowym diacetylem. O dziwo, nuty alkoholowe wspaniale się w tym towarzystwie ulotniły.
Smak nieco gorszy. Piwo jest dość gładkie i lekkie. Zatopiona "niespodzianka" nie jest groźna jak niemiecki okręt, choć podstępnie podpływa pod nasze ośrodki koordynacji mowy i ruchu, atakując niewybrednie. Samo środowisko poruszania się łodzi to klasyczny czeski pilzner, z wyraźną goryczką i trochę miałkim słodem. Przydałoby się więcej treściwości, choć rozumiem intencje producentów - ma być mocne, lekkie, nieodpychające. DMS cały czas balansuje na krawędzi akceptowalności, często wysuwając peryskop, a nawet momentami nieostrożnie się wynurzając! I choć summa summarum nie rujnuje całości, zdecydowanie drażni.
Chcąc szybko wzlecieć na orbitę (lub bardziej adekwatnie - zanurzyć się w odmętach procentowego morza) RaFun spełni pokładane w nim oczekiwania i niczym statek pijany ze znanego wiersza, powiedzie nas swobodnie hen za horyzont. Trudno stwierdzić czy można na tym okręcie zagościć dłużej niż kilkanaście minut, ale to już problem wszystkich idących na łatwiznę. Osobiście preferuję przygody z treściwym strong ale, jeśli zamierzam odpłynąć odholowany jak Temerainea z obrazu Turnera.
7 vol / C+
piątek, 8 lutego 2013
wtorek, 29 stycznia 2013
Pszczyńskie Szlachetne
Po przeprowadzeniu małego rekonesansu internetowego, wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że Browar Pszczyna to nic innego jak zakamuflowany browar kontraktowy, warzący piwa w Witnicy. Dlaczego zakamuflowany? Na swojej skromnej witrynie tudzież opakowaniu, nawet słowem nie wspomniano gdzie piwo zostało uwarzone, jakby sam fakt przemilczenia tworzył historię(czytaj: budował browar).
Przy przelewaniu do kufla, wokół zakręcił się wyraźny maślany smak. "Nie będzie dobrze" - to pierwsza myśl która przebiegła moją głowę. Jednak że będzie aż tak źle, to się nie spodziewałem.
Kolor bardzo jasny, słomkowy, jak nurzający się w wodzie letni promień słońca. Piana zaszumiała w kuflu i zdecydowanie za szybko opadła tworząc niewielką warstewkę białych pęcherzyków na powierzchni. Zapach jak wspomniałem, wyraźnie podszyty diacetylem, do tego mgliste nuty siana. Pierwszy łyk odrzuca. To smutna obserwacja i fatalny prognostyk, ale smak tak odbiega od klasycznych pilznerów, że zajmuje dłuższą chwile przyzwyczajenie się do niego. Przede wszystkim dość płaski słód owładnięty nieprzyjemną maślaną dominantą z majaczącym gdzieś po drodze śladem chlebowych nut. Następnie pojawia się coś na kształt goryczki. Jest jej skąpo, oddzielona została na domiar złego od słodowego podłoża i nie jest wcale aromatyczna. Skrótowo rzecz ujmując, popełniono wszystkie możliwe błędy. Finisz niedługi i gwałtownie zanikający, w którym rachityczna gorycz spotyka się z miodowym słodem. I jedynie ten element wnosi trochę satysfakcji. Smutne prawda? Całość jest niepijalna, trudno sobie wyobrazić spędzenie z Pszczyńskim choćby średniego posiedzenia. Wysiłku wymaga nawet zmożenie zwykłej pinty (ledwo podołałem temu zadaniu). Całość zbyt płaska, balans ewidentnie zachwiany na rzecz nieciekawego słodu, a czarę goryczy przepełnia niemal królewski DMS.
Na koniec opakowanie. Dwa ziewające lwy nie są w stanie przestraszyć myszy, a co dopiero młodej antylopy. Kolorystyka świetnie kamufluje butelkę na półce wypełnionej rozpasanymi, eksplodującymi kolorami. Czyżby skrytość, niejawność, "cichociemność" przeniknęły od miejsca warzenia do samego produktu? Zatem cicho sza! Wyjdzie to wszystkim na zdrowie, zważywszy, że cena trunku plasuje produkt w klasie ocierającej się o premium, a tutaj konkurencja bywa niemiłosierna (w tej cenie można kupić nawet w Polsce, kilkanaście piw czeskich, bijących Szlachetne Pszczyńskie na głowę).
6.1 vol / C
Przy przelewaniu do kufla, wokół zakręcił się wyraźny maślany smak. "Nie będzie dobrze" - to pierwsza myśl która przebiegła moją głowę. Jednak że będzie aż tak źle, to się nie spodziewałem.
Kolor bardzo jasny, słomkowy, jak nurzający się w wodzie letni promień słońca. Piana zaszumiała w kuflu i zdecydowanie za szybko opadła tworząc niewielką warstewkę białych pęcherzyków na powierzchni. Zapach jak wspomniałem, wyraźnie podszyty diacetylem, do tego mgliste nuty siana. Pierwszy łyk odrzuca. To smutna obserwacja i fatalny prognostyk, ale smak tak odbiega od klasycznych pilznerów, że zajmuje dłuższą chwile przyzwyczajenie się do niego. Przede wszystkim dość płaski słód owładnięty nieprzyjemną maślaną dominantą z majaczącym gdzieś po drodze śladem chlebowych nut. Następnie pojawia się coś na kształt goryczki. Jest jej skąpo, oddzielona została na domiar złego od słodowego podłoża i nie jest wcale aromatyczna. Skrótowo rzecz ujmując, popełniono wszystkie możliwe błędy. Finisz niedługi i gwałtownie zanikający, w którym rachityczna gorycz spotyka się z miodowym słodem. I jedynie ten element wnosi trochę satysfakcji. Smutne prawda? Całość jest niepijalna, trudno sobie wyobrazić spędzenie z Pszczyńskim choćby średniego posiedzenia. Wysiłku wymaga nawet zmożenie zwykłej pinty (ledwo podołałem temu zadaniu). Całość zbyt płaska, balans ewidentnie zachwiany na rzecz nieciekawego słodu, a czarę goryczy przepełnia niemal królewski DMS.
Na koniec opakowanie. Dwa ziewające lwy nie są w stanie przestraszyć myszy, a co dopiero młodej antylopy. Kolorystyka świetnie kamufluje butelkę na półce wypełnionej rozpasanymi, eksplodującymi kolorami. Czyżby skrytość, niejawność, "cichociemność" przeniknęły od miejsca warzenia do samego produktu? Zatem cicho sza! Wyjdzie to wszystkim na zdrowie, zważywszy, że cena trunku plasuje produkt w klasie ocierającej się o premium, a tutaj konkurencja bywa niemiłosierna (w tej cenie można kupić nawet w Polsce, kilkanaście piw czeskich, bijących Szlachetne Pszczyńskie na głowę).
6.1 vol / C
piątek, 25 stycznia 2013
Saint No More
To pierwsza recenzja piwa browaru z pintą w logo (mała dygresja - w naszym kraju wszystko musi być tak jednoznaczne, że zastanawiam się czasami czy wynika to z niedoceniania odbiorców czy samego siebie). Nie pierwsze wypite, ale pierwsze zapisane. Tym bardziej się cieszę, że jest udane.
Kolor świątecznego ale jest ciemnobrązowy lub raczej brunatny jak węgiel w wałbrzyskim, płyn dość mętny, a piana pokaźna, gruboziarnista i kremowa niczym czekoladowa pianka. Zapach niesie neutralne nuty słodowe i wyraźny aromat chmielowy. Do tego wszystkiego włącza się zapach starego drewna, jaki czasami możemy wyczuć otwierając zbutwiałą skrzynię.
Trunek to całkiem treściwy, który rośnie i szybko wypełnia usta. W pierwszej fazie uderza słód z wyraźnymi czekoladowymi naleciałościami i karmelowym echem, przechodzący w gasnące, przydymione aromaty dębu. W składzie wymieniono jeszcze miód i wanilię i jeśli mam być szczery to miód wraz z pyłkami, a nawet pszczelim woskiem, da się tutaj odnotować, natomiast wanilia ginie gdzieś w zawiłościach tego wszystkiego (lub po prostu ją przegapiłem). Na drugim końcu pojawia się goryczka i chmielowe podbicie, które całkiem nieźle współgra zarówno ze wspomnianą dębiną jak i czekoladą. Finisz również przypalony, trochę ziemisty, a nawet pyłowo węglowy, charakteryzujący się zdrowym współzawodnictwem intensywnego chmielu i słodowych akordów. I choć trwa dość długo, to po pierwszym uderzeniu mizernieje i traci na stanowczości. A gdy tak powoli sobie dogorywa odkrywam zagubiony smak. Znalazła się i wanilia, zaznaczona muśnięciem, ale dość ważna w całości (w porównaniu z innymi świątecznymi specjałami, zestaw przypraw jest wręcz ascetyczny, nad czym bynajmniej nie ubolewam - bo czyni to z Saint No More piwo nie tylko na grudniową okazję).
Goryczka na poziomie 55 IBU to dość pokaźna dawka, ale gęsty słód w tym przypadku równoważy chmielowe wrażenia sprowadzając je do roli towarzysza a nie dominatora. I to najbardziej w tym piwie pociąga - pewna dramaturgia smaków, objawiająca się koniec końców ogólną harmonią.
Znam blogerów (czy to jeszcze blogerzy czy już bardziej pijarowcy?) narzekających na to piwo, znam również inne produkty z AleBrowaru i mając to wszystko na uwadze muszę przyznać, że jest to ścisła czołówka tego "kontrakciaka". Do tego fajna, nowoczesna etykieta (pomijam jej treść, jako esteta patrzę bardziej na formę i pomysł), znacznie dystansująca konkurencję w swoim segmencie i mamy trunek grubo ponad B. A jeśli ma być miło (a tego pewnie wszyscy chcą) do dam nawet B+.
6.2 vol / B+
Kolor świątecznego ale jest ciemnobrązowy lub raczej brunatny jak węgiel w wałbrzyskim, płyn dość mętny, a piana pokaźna, gruboziarnista i kremowa niczym czekoladowa pianka. Zapach niesie neutralne nuty słodowe i wyraźny aromat chmielowy. Do tego wszystkiego włącza się zapach starego drewna, jaki czasami możemy wyczuć otwierając zbutwiałą skrzynię.
Trunek to całkiem treściwy, który rośnie i szybko wypełnia usta. W pierwszej fazie uderza słód z wyraźnymi czekoladowymi naleciałościami i karmelowym echem, przechodzący w gasnące, przydymione aromaty dębu. W składzie wymieniono jeszcze miód i wanilię i jeśli mam być szczery to miód wraz z pyłkami, a nawet pszczelim woskiem, da się tutaj odnotować, natomiast wanilia ginie gdzieś w zawiłościach tego wszystkiego (lub po prostu ją przegapiłem). Na drugim końcu pojawia się goryczka i chmielowe podbicie, które całkiem nieźle współgra zarówno ze wspomnianą dębiną jak i czekoladą. Finisz również przypalony, trochę ziemisty, a nawet pyłowo węglowy, charakteryzujący się zdrowym współzawodnictwem intensywnego chmielu i słodowych akordów. I choć trwa dość długo, to po pierwszym uderzeniu mizernieje i traci na stanowczości. A gdy tak powoli sobie dogorywa odkrywam zagubiony smak. Znalazła się i wanilia, zaznaczona muśnięciem, ale dość ważna w całości (w porównaniu z innymi świątecznymi specjałami, zestaw przypraw jest wręcz ascetyczny, nad czym bynajmniej nie ubolewam - bo czyni to z Saint No More piwo nie tylko na grudniową okazję).
Goryczka na poziomie 55 IBU to dość pokaźna dawka, ale gęsty słód w tym przypadku równoważy chmielowe wrażenia sprowadzając je do roli towarzysza a nie dominatora. I to najbardziej w tym piwie pociąga - pewna dramaturgia smaków, objawiająca się koniec końców ogólną harmonią.
Znam blogerów (czy to jeszcze blogerzy czy już bardziej pijarowcy?) narzekających na to piwo, znam również inne produkty z AleBrowaru i mając to wszystko na uwadze muszę przyznać, że jest to ścisła czołówka tego "kontrakciaka". Do tego fajna, nowoczesna etykieta (pomijam jej treść, jako esteta patrzę bardziej na formę i pomysł), znacznie dystansująca konkurencję w swoim segmencie i mamy trunek grubo ponad B. A jeśli ma być miło (a tego pewnie wszyscy chcą) do dam nawet B+.
6.2 vol / B+
środa, 23 stycznia 2013
Young's Special London Ale
Trunek w którego nazwie pojawia się hasło "special" gwarantuje wzmocnione doznania. Ten ale jest całkiem mocarny, a grubo ponad 6 procent alkoholu zwiastuje treściwą degustację.
Angielski Wells & Young's to producent kilkunastu gatunków piw, stosunkowo łatwo dostępnych w Polsce. Najwspanialszą perłą w koronie browaru pozostaje z pewnością Double Chocolate Stout, ale i reszta zawodników nie należy do najsłabszych w lidze. Strong Pale Ale - bo o taki styl ten Special reprezentuje - należy do najbardziej znanych z portfolio browaru z Bedford. W szkle mieni się pięknie miedziany płyn, sklarowany niemal idealnie i uparcie mącony armią gazowych pęcherzyków. Piana kremowa, drobnoziarnista, utrzymuje się długo pozostawiając na szkle fantazyjne wzory. W zapachu dominują karmelowe nuty podszyte leciutkim chmielem. Wysycenie raczej niewielkie.
W smaku całkiem spora dawka słodu, poparta delikatnym, ledwie zauważalnym karmelem rozprzestrzenia się po języku i uwalnia swój pełny aromat. Znajdziemy też tutaj lekko owocowe nuty, raczej jabłkowe i minimalne tony toffi. Goryczka początkowo przygaszona, z upływem czasu niemal eksploduje w kubki smakowe. Nie jest ściągająca i ostra, raczej aromatyczna i zbalansowana do słodu, choć w finiszu zdecydowanie podkreśla swoje walory. Dzięki swojemu angielskiemu rodowodowi, chmiel jest intensywny, ale neutralny, zahaczający jedynie o ziołowość. Warto zaznaczyć, że woda posiada lekko gryzące, niemal siarkowe tło, które świetnie podbija zarówno słodowe aromaty, jak i eksponuje orzeźwiające walory chmielu, nadając całości nieco herbacianego sznytu. Wszak to rodowodowy wyspiarz więc dziwić się nie ma czemu. Pije się ten specjał całkiem swobodnie, nurzając się w dekadencji angielskiego pubu. Śmiało można zdać się na London Ale podczas długiego posiedzenia wypełnionego dysputami nie tylko o footballu. Polecam, choć głowy nie urywa, ale chyba nie o to tutaj chodzi.
6.4 vol / B+
Angielski Wells & Young's to producent kilkunastu gatunków piw, stosunkowo łatwo dostępnych w Polsce. Najwspanialszą perłą w koronie browaru pozostaje z pewnością Double Chocolate Stout, ale i reszta zawodników nie należy do najsłabszych w lidze. Strong Pale Ale - bo o taki styl ten Special reprezentuje - należy do najbardziej znanych z portfolio browaru z Bedford. W szkle mieni się pięknie miedziany płyn, sklarowany niemal idealnie i uparcie mącony armią gazowych pęcherzyków. Piana kremowa, drobnoziarnista, utrzymuje się długo pozostawiając na szkle fantazyjne wzory. W zapachu dominują karmelowe nuty podszyte leciutkim chmielem. Wysycenie raczej niewielkie.
W smaku całkiem spora dawka słodu, poparta delikatnym, ledwie zauważalnym karmelem rozprzestrzenia się po języku i uwalnia swój pełny aromat. Znajdziemy też tutaj lekko owocowe nuty, raczej jabłkowe i minimalne tony toffi. Goryczka początkowo przygaszona, z upływem czasu niemal eksploduje w kubki smakowe. Nie jest ściągająca i ostra, raczej aromatyczna i zbalansowana do słodu, choć w finiszu zdecydowanie podkreśla swoje walory. Dzięki swojemu angielskiemu rodowodowi, chmiel jest intensywny, ale neutralny, zahaczający jedynie o ziołowość. Warto zaznaczyć, że woda posiada lekko gryzące, niemal siarkowe tło, które świetnie podbija zarówno słodowe aromaty, jak i eksponuje orzeźwiające walory chmielu, nadając całości nieco herbacianego sznytu. Wszak to rodowodowy wyspiarz więc dziwić się nie ma czemu. Pije się ten specjał całkiem swobodnie, nurzając się w dekadencji angielskiego pubu. Śmiało można zdać się na London Ale podczas długiego posiedzenia wypełnionego dysputami nie tylko o footballu. Polecam, choć głowy nie urywa, ale chyba nie o to tutaj chodzi.
6.4 vol / B+
wtorek, 22 stycznia 2013
Na nowy rok...
Raczej nie ma obowiązku pisać krótkiej refleksji noworocznej dokładnie początkiem stycznia, dlatego odwracając przewrotnie przyzwyczajenia, czynię to końcem pierwszego w roku miesiąca.
Jeśli komuś wydaje się, że istnieje coś takiego jak piwna
kultura, z pewnością jest w tej mniejszości, która sączy piwo w gwarnej knajpie
serwującej trunki z co najmniej sześciu kijów, przejawiając na swojej
szlachetnej twarzy błogi refleks, oznajmiający rozgadanej gawiedzi – ja wiem po
co tutaj jestem, ale wy? Ilu takich indywiduów możemy spotkać? Przynajmniej
jednego na wieczór. I choć jest on zaledwie promilem klienteli, pompuje swoje przekonania
w radosną atmosferę bachusowych obrządków. Żeby tylko stanęło na tym… Obok
niego, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki materializują się lekko
ślamazarni poplecznicy, którzy w aurze naszego guru potrafią z siebie wykrzesać
wszystkie cudownie objawione, banalne prawdy, zachowując należytą rezerwę wobec
postaci centralnej.
Po co o tym piszę? Czy warto wylewać kubeł zimnej wody na
rozentuzjazmowaną grupę wyznawców? Czy sprowokuje ich to do normalnej,
trzeźwiej oceny zjawiska? Pewnie nie, ale zawsze warto próbować.
Jak wspomniałem na początku (w sposób nieco zawoalowany),
istotą piwa jest dobra zabawa – to dla niej i dla 99 procent bywalców knajp,
warzy się złocisty trunek. Nie muszą oni znać szczegółów, receptur, nie muszą podawać definicji stylów. Nie chcą się zastanawiać
- żeby sięgnąć po przykłady spoza piwowarstwa - nad związkiem win claret z
Bordeaux albo czy burčák to czeski (morawski) odpowiednik beaujolais. Wystarczy
że rozróżniają szkocką single malt od blended i już jakoś sobie dadzą radę,
bazując na własnych zmysłach i jako takim doświadczeniu. Oczywiście pogłębianie
wiedzy nie jest niczym złym i przyjemnie jest spotkać uświadomionego
degustatora, ale fetyszyzacja tej wiedzy zaczyna nosić znamiona dość poważnych
kompleksów. Oto ja znalazłem się w uprzywilejowanej grupie, która posiadła
tajemnicę, operuje unikatowymi insygniami i porozumiewa się ezoterycznym kodem.
Nie od dziś wiadomo, że silna potrzeba identyfikacji ze skodyfikowaną grupą, to
nie tylko tęsknota za byciem porządnym harcerzem.
Pisząc bloga zawierającego piwne recenzje musisz zmagać się
z takimi zjawiskami. Nie piszę tych słów w fałszywej skromności – głównym
zagrożeniem w tej perspektywie jest bowiem sam autor i jego nieokiełznane ego.
Jeśli ulegniesz destrukcyjnemu samozadowoleniu, kiedy stracisz sprzed oczu cel,
który przyświecał ci gdy zaczynałeś swoją przygodę, niechybnie zaczniesz dłubać
przy swoim emploi, odziejesz się w koszulkę własnej produkcji, nie poczujesz
drżenia ręki w czasie recenzowania samego siebie, zasiądziesz przed ekranem
internetowej kamerki i w konsekwencji staniesz po drugiej stronie, gdzie
bufonada scala się z nadętą śmiesznością. Stworzysz się i wykreujesz in spe. A że będzie
to całkiem marudne, mało ciekawe, raczej drętwe i zbyt oderwane od istoty
sprawy, pozostanie ci w tej knajpie rola niedostępnego, marsowego guru, pośród
rozbawionych chłopców i dziewczyn, chcących lepiej się poznać przy kuflu
dobrego piwa.
poniedziałek, 21 stycznia 2013
Diamond Bear Pale Ale
Flagowy produkt tego amerykańskiego browaru wizualnie zachwyca. W kuflu pręży muskuły miedziano-bursztynowy płyn, opętany niewielką mgiełką i zwieńczony apetyczną pianka, która z wdziękiem pokrywa trunek przez cały czas degustacji. Pale ale z Diamond Bear kilkukrotnie został nagrodzony w amerykańskich konkursach, gdzie jeśli sięgał już po laur był to laur najwyższy. Zapowiada się wiec niezwykle ciekawie.
Zapach, delikatnie żywiczny z ledwie wyczuwalną nuta cytrusową i słodowym tłem. Pierwszy łyk niesie nam prawdziwie ukojenie w czasie upałów i podczas relaksu wieńczącego dobrze wykonaną pracę. Trunek jest świetnie zharmonizowany i charakteryzuje się dużą rześkością i idącą w parze sesyjnością. Początkowo głęboki słód ogarnia całe podniebienie, da się w nim wyczuć odrobinę słodkich wiśni, ciutkę gruszki i coś na kształt liczi. W odpowiedzi na tą treściwą podbudowę odpowiada głęboka goryczka, dość mocno wysuszająca i ściągająca w finiszu, w której pobrzmiewają lekko przygaszone nuty kwiatowe i odległe grapefruitowe tony. Jednakże w jej rdzeniu dominuje angielska gorycz przenosząca nas wprost przed kontuar szacownego brytyjskiego pubu. Zapewne zasługa w tym klasycznych angielskich chmieli uzupełnionych jedynie amerykańskim ich odpowiednikiem. Finiszująca goryczka długo zadziwia, nie chcąc zakończyć swojego mini recitalu.
Pale Ale z Arkansas to zdecydowanie najlepszy trunek z dotychczas przeze mnie degustowanych. Solidny, aromatyczny, spełniający swoje funkcje i żywo prowadzący dialog ze stylem, podkreślonym w nazwie. Choć w głównej mierze starano się mu nadać wyspiarski profil, nie zapomniano skąd tak naprawdę się wywodzi i okraszono go szczypta amerykańskiego optymizmu, wigoru i szaleństwa, charakterystycznego dla amerykańskich interpretacji tradycyjnych stylów. Jeśli kiedyś przyjdzie wam zwiedzać Little Rock, zaglądnijcie do Pubu przy Cross Street by uraczyć się tym świetnym trunkiem. Bardzo mocne B+
4.96 vol / B+
Zapach, delikatnie żywiczny z ledwie wyczuwalną nuta cytrusową i słodowym tłem. Pierwszy łyk niesie nam prawdziwie ukojenie w czasie upałów i podczas relaksu wieńczącego dobrze wykonaną pracę. Trunek jest świetnie zharmonizowany i charakteryzuje się dużą rześkością i idącą w parze sesyjnością. Początkowo głęboki słód ogarnia całe podniebienie, da się w nim wyczuć odrobinę słodkich wiśni, ciutkę gruszki i coś na kształt liczi. W odpowiedzi na tą treściwą podbudowę odpowiada głęboka goryczka, dość mocno wysuszająca i ściągająca w finiszu, w której pobrzmiewają lekko przygaszone nuty kwiatowe i odległe grapefruitowe tony. Jednakże w jej rdzeniu dominuje angielska gorycz przenosząca nas wprost przed kontuar szacownego brytyjskiego pubu. Zapewne zasługa w tym klasycznych angielskich chmieli uzupełnionych jedynie amerykańskim ich odpowiednikiem. Finiszująca goryczka długo zadziwia, nie chcąc zakończyć swojego mini recitalu.
Pale Ale z Arkansas to zdecydowanie najlepszy trunek z dotychczas przeze mnie degustowanych. Solidny, aromatyczny, spełniający swoje funkcje i żywo prowadzący dialog ze stylem, podkreślonym w nazwie. Choć w głównej mierze starano się mu nadać wyspiarski profil, nie zapomniano skąd tak naprawdę się wywodzi i okraszono go szczypta amerykańskiego optymizmu, wigoru i szaleństwa, charakterystycznego dla amerykańskich interpretacji tradycyjnych stylów. Jeśli kiedyś przyjdzie wam zwiedzać Little Rock, zaglądnijcie do Pubu przy Cross Street by uraczyć się tym świetnym trunkiem. Bardzo mocne B+
4.96 vol / B+
Subskrybuj:
Posty (Atom)