Dzisiaj degustacja przaśnej "jedenastki" prosto z Opavy (prawie prosto, a jak wiadomo prawie czyni wielką różnicę). Nalezy odnotować, że to piękne morawskie miasto pozostało już tylko jakimś symbolicznym dodatkiem, reminiscencją dawnych lat, nawiązaniem do tradycji. Browar opavski został zamknięty w 2005 roku i od tego czasu pod marką Zlatovar warzono piwo w kilku miejscach. Jak widać szaleństwo własnościowe nie omija i Czechów. Zatem jesteśmy dzisiaj świadkami (w trakcie tej degustacji) ostatnich podrygów morawskiego specjału, którego tradycja kontynuowana jest już tylko w grafice opakowania.
Na etykiecie przyozdobiony bezrękawnikiem (atrybutem modnisiów po pięćdziesiątce) mężczyzna, dzierży w dłoni olbrzymi kufel spienionego płynu. Jegomość jest słusznych rozmiarów i trochę kilogramów w swoim życiu przeżył. Po przelania do kufla Zlatovar rzeczywiście formuje zacną i długotrwałą pianę, zasilaną armią ciągnących zastępami pęcherzyków. Zapach chmielowy, lekko kwaśnawy i jakby ciut zbożowy, ale ta naleciałość nie wydaje się tutaj zbyt pożądana. Sam płyn niestety cieniutki. Można spotkać sporo "dziesiątek" bardziej treściwych od tego pilznera. W całości dominuje chmiel, ale średniogłęboki i do tego podszyty nieco mydlaną wodą. Wyraźnie czuć, że zastosowane produkty są naturalne, choć nienajlepszej jakości, jednak w finalnym wrażeniu ta oszczędność zbyt przeszkadza by chciało się powrócić do Zlatovara. Ot taki lekko zapyziały czeski browar z trudem nawiązujący do najsłynniejszych braci. Oczywiście nie ma mowy tutaj o jakimś blamażu, ale kudy tam do pierwszej ligi. Między C+ a B- (chyba jednak zbyt jestem wyrozumiały i czechofilski jednocześnie, ale co tam).
Po namyśle nota niższa, wynikająca z przeświadczenia o jednorazowej przygodzie z tym produktem.
4.6 vol / C+
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz