Przed nami hybryda powstała na fali zainteresowania, a raczej mody na amerykański chmiel. Tradycyjny witbier jest łagodnym, orzeźwiającym trunkiem idealnym na letnie upały. Pinta uwarzyła właśnie ten gatunek dochmielając go zadziornie amerykańskimi chmielami. Od jakiegoś czasu wszyscy uznający się za koneserów piwa w naszym pięknym kraju z lubością i dydaktycznym zacięciem podkreślają niską jakość koncernowych produktów, ze szczególnym uwzględnieniem chmielowej mizerii. Wielu samozwańczym i domorosłym degustatorom wydaje się, iż najlepszym panaceum na skandaliczny poziom rodzimego browarnictwa jest odpowiednie nasycenie, aromatycznymi szyszkami. Gdyby tak było życie z pewnością stałoby się o wiele prostsze. Często jestem świadkiem dyskusji, w której ktoś przekonuje towarzysza... "w tych koncerniakach to nie ma prawdziwego chmielu". Oczywiście nie odważę się zaprzeczyć, ale upraszczanie problemu i sprowadzanie go do tego jednego aspektu jest bardzo niefrasobliwe. Bolączką polskich piw jest nie tylko jeden ze składników receptury. Nie można zapominać o jednostronności, dystrybucji, koncentracji, piwnej świadomości i całej liście spraw które czekają na uleczenie. Sam chmiel niczego tutaj nie załatwi.
Na marginesie tych dywagacji Pinta serwuje nam piwo, które odwołuje się trochę do tego modnego uproszczenia. Oczywiście wiem, że ich imperial witbier to nie jest autorski pomysł "kontraktowców", ale sam wybór receptury jest jakimś sygnałem, wyjściem na przeciw oczekiwań. Cóż bowiem stało na przeszkodzie zaserwować nam tradycyjnego witbiera? Czy aby na pewno chmielowe szaleństwo nie odegrało tu pewnej roli? Takie dywagacje nie mają specjalnie sensu, w końcu chodzi tutaj właśnie o zaspokajanie gustów. Piwo to nie dzieło sztuki (choć czasami byśmy chcieli) tylko produkt. jednak od browaru z misją możemy oczekiwać nieco więcej. Ale do rzeczy.
W kuflu pojawia się mocno mętny, jasnopomarańczowy płyn o zapachu... majteczek trącących lekką nieświeżością. Piana niewielka i szybko opada, wysycenie niestety małe. W smaku dominuje oczywiście goryczka, a charakterystyczne nuty nadane przez pszeniczny słód są nieco zgaszone. Całkiem ciekawie w tym wszystkim pobrzmiewa posmak pomarańczy i cytrusów. Finisz dość długi i pełen rozbujanych aromatów - od głębokiej, żywicznej goryczki po zwiewne i eteryczne smaki pomarańczy. Reasumując jest to trunek który próbuje połączyć damską łagodność białej pszenicy z męskim upodobaniem do wytrawnej goryczki. Jednak od czasów starożytnej tragedii wiemy, że takie połączenie nie zawsze wychodzi na zdrowie. Zdegustować warto, co nie zmienia faktu, że będzie to raczej jednorazowa przygoda.
Polityka obrana przez Pintę - zapełnić portfolio jak największą ilością gatunków i zostawić w repertuarze te gatunki które sprzedadzą się najlepiej, sprawdza się na naszym dziewiczym ugorze (choć wg mnie też tylko na krótką metę), jednak pewien schematyzm i rozbuchana dezynwoltura może już nie przekonywać w szerszym, choćby europejskim kontekście. Jednym zdaniem - miało być orszakowo, szeroko, imperialnie i światowo, a wyszło trochę po polsku w sam raz dla snobów.
O opakowaniu nie będę się rozpisywał (niestety nie ma o czym), bo niejednokrotnie dałem wyraz swojej dezaprobacie dla artystycznych upodobań browaru, jakby żywcem przeniesionych z katalogu peerelowskiego GS-u.
5.7 vol / B-
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz