Po otwarciu butelki roztoczył się naprawdę przyjemny aromat chmielu i zapowiedział wytrawną ucztę. Po chwili doszlusowały do niego lekko palone aromaty i minimalnie owocowe nuty. Po przelaniu do kufla ukazał się czarny jak szatańska smoła płyn, zwieńczony wspaniałą pianą. Kożuszek w kolorze ecru utrzymuje się cały czas i do tego znaczy wspaniałe ślady na szkle. Po pierwszym łyku wszystko jasne: zapowiedź z etykiety, gdzie tekst odwołuje się do Guinnessa, nie powstał bez kozery. Mocno wytrawny trunek cieszy podniebienie, a kremowa pianka stanowi wspaniałe zwieńczenie każdego łyka. Goryczka jest głęboka, z nawet minimalnie ostra, do tego posmaki palonego słodu zdają się jedynie dogrywać melodię a nie w niej przewodzić. Nietrudno także wyłowić smaki gorzkiej czekolady, które wspaniale spajają całość. Poza tym trochę kawy i tyle. Mogłoby być to bardziej intensywne, ale właśnie ta łagodność czyni z Jubilera piwo wyraźnie sesyjne, a sesyjność to pożądana cecha stouta. Finisz bardzo długi i wspaniale goryczkowy, w którym wyraźnie można wyczuć chmiel Fuggles.
Base Camp pivní galerie w praskiej dzielnicy Bubenec. Tutaj kupiłem Jubilera |
Wyobrażam sobie jak to piwo musi smakować lane wprost z beczki, kiedy czekając przepisowe 3 minuty na zapełnienie kufla, z przyjemnością czeka się na finał barmańskiej powinności. Nie jest to oczywiście specjał rzucający na kolana, ale pozazdrościć solidności i... odwagi. Mierzenie się z legendą nie zawsze musi boleć.
4.7 vol / B+
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz